ROZDZIAŁ8
– Kawy?
– Herbaty, jeśli można. – Keshia z uśmiechem przekrzywiła głowę, patrząc, jak Johns napełnia kubek wrzątkiem i wręcza jej osobno torebkę herbaty.
Niewielki apartament samym wyglądem zdradzał, że odwiedzają go liczni goście: papierowe kubki z resztkami napojów, okruchy krakersów, popielniczki pełne skorupek orzeszków ziemnych i śmierdzących niedopałków; w rogu otwarty na stałe barek. Hotel był raczej skromny, ale niebrzydki i wygodnie urządzony. Keshia zastanawiała się, jak długo Johns tu mieszka. Nie sposób było określić, czy wprowadził się przed rokiem, czy tegoż ranka. Zgromadzono tu zapasy jedzenia i picia, nie dostrzegła jednak żadnych rzeczy osobistych, jak gdyby na cały majątek Johnsa składało się odzienie na grzbiecie, blask w oczach i torebka herbaty, którą trzymał w dłoni.
– Śniadanie zamówimy w recepcji – oznajmił. Uśmiechnęła się znad kubka, przyglądając mu się nieznacznie.
– Prawdę mówiąc, nie jestem głodna, więc nie ma pośpiechu. A wracając do tematu… Bardzo mi się podobało pańskie wczorajsze wystąpienie. Nie zauważyłam u pana ani krzty tremy. Ma pan niezwykły dar, polegający na umiejętności sprowadzania trudnych kwestii do ludzkich proporcji, przy czym nawet przez moment nie daje pan słuchaczom odczuć, że uważa się za pokrzywdzonego, skoro to wszystko przeżył, a oni nie. To prawdziwa sztuka.
– Dziękuję za komplement. To kwestia wprawy. Mam niezłą praktykę w publicznych wystąpieniach. Czy problem reformy więziennictwa jest dla pani nowy?
– Niezupełnie. W zeszłym roku napisałam dwa artykuły na temat więziennych buntów w Missisipi. W obu wypadkach były to bardzo przykre incydenty.
– Tak, pamiętam. Istotą tak zwanej „reformy” zakładów karnych jest to, aby ich nie reformować. Wydaje mi się, że jedynym sensownym rozwiązaniem jest likwidacja więzień w takiej formie, jaką znamy obecnie. System i tak jest kompletnie niewydolny. Opracowaliśmy projekt moratorium na budowę nowych więzień, który zamierzamy przedstawić w Waszyngtonie.
– Od dawna mieszka pan w Chicago?
– Od siedmiu miesięcy. To w pewnym sensie moja kwatera główna. Tu powstała większa część mojej nowej książki, resztę napisałem w samolotach.
– Dużo pan podróżuje?
– Przeważnie. Ale wracam tu, kiedy tylko mogę trochę wyhamować.
Nic nie wskazywało, by często miał taką okazję. Nie wydawał się też typem człowieka, który wie, kiedy i jak się zatrzymać. Mimo całego spokoju czuło się w nim energię pchającą go do działania. Miał zwyczaj siedzieć bez ruchu, wpatrzony w osobę, do której właśnie mówił. Ten bezruch wszakże bardziej przypominał czujną pozę zwierzęcia węszącego w powietrzu, by w mgnieniu oka umknąć przed zbliżającym się drapieżnikiem. Keshia zauważyła, że Johns ma się przed nią na baczności i nie jest zupełnie swobodny. Wesołość, którą dostrzegła w jego oczach poprzedniego wieczoru, była teraz dokładnie zamaskowana.
– Wie pani, dziwię się, że do zrobienia tego wywiadu wysłali kobietę.
– Męski szowinizm, panie Johns?
– Raczej ciekawość. Musi być pani dobra, inaczej nie siedziałaby tu pani ze mną.
Znów ów cień arogancji, który przebijał między wierszami jego książki.
– Przypuszczam, że wydawcy spodobały się moje poprzednie artykuły. Przy tym mógł przyjąć, że otarłam się już o problematykę więzienną, jeśli wybaczy mi pan to sformułowanie.
Johns uśmiechnął się i potrząsnął głową.
– Powiedziałbym, że jest ono trochę na wyrost.
– Nazwijmy to zatem widokiem zza kulis.
– Nie jestem pewien, czy to postęp. Zza kulis nic nie widać… choć może właśnie widać wszystko dokładniej? W każdym razie akcja traci wyrazistość. Co do mnie, zawsze wolałem się znajdować w samym centrum wydarzeń. Kulisy;., jest tam co prawda bezpieczniej, za to śmiertelnie nudno – w oczach błysnęła mu iskra, a wargi wygięły się nieco na przekór powadze tonu. – Zaraz, zaraz… chyba czytałem jakiś pani artykuł. Czy możliwe, że był drukowany w „Playboyu”?
Był zdziwiony. Nie wyglądała na reporterkę, nawet na felietonistkę „Playboya”.
Keshia pokiwała głową z łobuzerskim uśmieszkiem.
– Owszem, na temat gwałtów. Tym razem dla odmiany widzianych okiem mężczyzn. Ściślej mówiąc, tematem artykułu były fałszywe oskarżenia o gwałt wysuwane przez sfrustrowane kobiety, które w braku innych podniet zapraszają do siebie mężczyzn, uwodzą ich, a potem krzyczą, że wzięto je siłą.
– Zgadza się. Pamiętam ten kawałek. Bardzo mi się podobał.
– Nie wątpię – Keshia stłumiła śmiech.
– Zabawne, lecz myślałem, że napisał go mężczyzna. Może dlatego, że faktycznie przedstawiał męski punkt widzenia. Pewno z tego samego powodu spodziewałem się dziennikarza. Nie należę do ludzi nagabywanych o zwierzenia przez piękne damy.
– Dlaczego?
– Ponieważ czasami, droga pani, zachowuję się jak kawał sukinsyna – zaśmiał się głębokim, miękkim barytonem.
– A więc lubi pan wsadzać kij w mrowisko?
Na twarzy Johnsa odbiło się zakłopotanie. Pociągnął łyk kawy.
– Może czasem. A jak jest z dziennikarstwem? Czy to Panią bawi?
– Uwielbiam pisać. Słowo „bawi” brzmi trochę niepoważnie, jak gdyby była mowa o hobby. Postrzegam dziennikarstwo w nieco innym świetle. Jest dla mnie o wiele ważniejsze i o wiele bardziej rzeczywiste niż gros innych rzeczy, którymi się zajmuję. – Keshia poczuła dziwne skrępowanie. Miała wrażenie, że role się odwróciły i to on przeprowadza z nią wywiad.
– To, co robię – rzekł po chwili milczenia – też jest dla mnie ważne. I rzeczywiste.
– Wyczułam to w pańskiej książce.
– Czytała ją pani? – wydawał się zaskoczony.
– Tak, i nawet mi się spodobała.
– Ta nowa jest lepsza.
Cóż za skromność! – pomyślała. Zabawny człowiek.
– Mniej emocjonalna, a bardziej profesjonalna – ciągnął. – Przynajmniej w mojej ocenie.
– Pierwsze książki zawsze są emocjonalne.
– Napisała już pani jakąś? – znów role się odwróciły.
– Jeszcze nie. Mam nadzieję, że wkrótce to nastąpi. Poczuła nagłe ukłucie zawiści. Parała się piórem już od siedmiu lat, a jednak to ten amator napisał nie jedną, lecz dwie książki. Zazdrościła mu także odwagi, zdecydowania, by czynem wyznawać to, w co wierzy… Choć z drugiej strony nie miał nic do stracenia. Tu Keshia przypomniała sobie o jego najbliższych. Może w nim także istnieje nieuchwytna nitka czułości, schowana gdzieś w głębi serca, by nikt nie mógł jej odnaleźć?
– Mam jeszcze jedno pytanie, zanim zacznie mnie pani przesłuchiwać. Co oznacza to „K”? K. S. Miller jakoś do mnie nie przemawia.
Roześmiała się i przez ułamek sekundy miała ochotę powiedzieć mu prawdę: „K” znaczy Keshia, a nazwisko Miller jest fałszywe. Johns należał do osób, przy których człowiek czuje się zobowiązany do szczerości. Musiała jednak zachować rozsądek. Nie byłoby zbyt mądrze pod wpływem impulsu stawiać wszystko na jedną kartę. Keshia to dość niezwykłe imię, a gdyby pewnego dnia zobaczył jej zdjęcie w gazecie, domyśliłby się wszystkiego.
– Kate – powiedziała. Było to imię jej ulubionej ciotki.