– Rozsądek przemawiałby za tym, żebyś najpierw zdobyła tytuł, a dopiero potem pomyślała o pracy.
– A kiedy skończę studia, jaką gazetę mi zaproponujesz, Edwardzie? „Women’s Wear”?
Spostrzegł, że jej oczy już zachodzą łzami. Boże, znów będą problemy. Z roku na rok stawała się coraz bardziej uparta. Zupełnie jak jej ojciec.
– A o jakiej gazecie myślałaś? O pisemku związku farmerów czy jakimś plotkarskim szmatławcu?
– Nie. O „New York Timesie”.
Chwała Bogu, nie brakowało jej poczucia smaku.
– Z całego serca cię popieram, moja droga. Uważam to za świetny pomysł. Ale jeśli rzeczywiście traktujesz go poważnie, o wiele stosowniej byłoby, gdybyś najpierw skończyła studia dziennikarskie, a potem…
– A potem wyszła za mąż za jakiegoś miłego chłopca po ekonomii, tak? – wpadła mu w słowo, zrywając się z poręczy fotela, na której przysiadła jak ptaszek.
– Nie, chyba że sama tego zapragniesz.
Boże, jakaż ona była trudna. I niebezpieczna. Podobnie jak jej matka.
– No cóż – oznajmiła – ja akurat widzę to inaczej. Wymaszerowała z biura. Później się dowiedział, że już wtedy była zatrudniona w „Timesie”. Utrzymała się tam dokładnie trzy i pół tygodnia.
Wszystko przebiegło dokładnie tak, jak się obawiał. Jako jedna z pięćdziesięciu najbogatszych kobiet świata, Keshia znów stała się ulubioną igraszką pismaków. Codziennie w jakimś piśmie ukazywało się jej zdjęcie, wypowiedź lub dowcip na jej temat. Reporterzy innych gazet pchali się do redakcji „Timesa”, żeby ją zobaczyć. Ekipa „Women’s Wear” chodziła pijana z radości.
Był to dalszy ciąg koszmaru, który rzucał cień na jej życie. Pamiętał, jak przyjęcie z okazji czternastych urodzin Keshii zostało rozbite przez fotoreporterów. W rok później, około gwiazdki, Edward zabrał ją do opery. Wywołało to stek plugawych domysłów na temat charakteru tego, co ich łączyło. Jeszcze przez wiele lat wzdragał się z nią pokazywać w miejscach publicznych. Niszczono negatywy jej prywatnych zdjęć, istniała bowiem obawa, że mogą się dostać w niepowołane ręce i ukazać w prasie z przewrotnym komentarzem. Keshia nie chodziła na randki z chłopcami, bo niejeden raz miała okazję gorzko tego pożałować. Jako siedemnastolatka panicznie się bała, że ktoś rozpozna ją na ulicy. Jako osiemnastolatka miała powyżej uszu braku swobody i ciągłej izolacji, do której zmuszały ją wymogi dyskrecji. Dla dziewczyny w jej wieku taki tryb życia był równie absurdalny, jak niezdrowy, lecz ii Edward nie był w stanie jej pomóc. Keshia musiała mieć się na baczności, by nie splamić pamięci przodków. Trudno było oczekiwać, że córka lady Lianę Holmes-Aubrey i Keenana Saint Martina pozostanie osobą prywatną. W dodatku była piękna, no i – sporo warta na rynku. Młoda, interesująca, stanowiła wymarzony temat na pierwsze strony gazet. Ot, fatum, przed którym nie mogła się uchronić, a przynajmniej tak wtedy sądził Edward. Obecnie zadziwiała go zręcznością, z jaką gdy chciała, unikała fotoreporterów. Cudownie łatwo zbywała ich natrętne pytania. Oszałamiający uśmiech, celne słówko i żaden dziennikarz nie był pewien, czy Keshia z niego kpi, czy też kazała już wezwać policję. Jej ujmujący sposób bycia zawierał domieszkę czegoś groźnego jak ostrze noża. Może dlatego tak niewielu ludzi mogło jej się oprzeć.
Rodzice Keshii byli niezwykłą, wręcz zaskakującą parą. Odziedziczyła delikatny wdzięk matki i przebojową silę ojca. Tym, co martwiło Edwarda, było jej podobieństwo do Lianę. Lianę Holmes-Aubrey… Ta piękna ciałem i duchem kobieta elegancję miała we krwi. Wychowano ją tak, by uczynić zadość kilkusetletniej tradycji. Jej ojciec miał „zaledwie” tytuł hrabiowski, za to po kądzieli była wnuczką księcia. Edward zakochał się w niej na zabój, gdy tylko ją ujrzał. Lianę nigdy się o tym nie dowiedziała. Edward był świadomy, że szaleństwem byłoby liczyć na… Jak się jednak okazało, Lianę popełniła jeszcze większe szaleństwo. Na szczęście udało się uniknąć publicznego skandalu. Wiedział o tym tylko on, Keenan i… ten smarkacz. Edward nigdy nie zdołał zrozumieć, co Lianę w nim pociągało. W porównaniu z Keenanem był tak mało męski! Do tego nieokrzesany, właściwie prymitywny. Lianę dokonała fatalnego wyboru. Wzięła sobie do łóżka młodzieńca, który uczył francuskiego jej córkę. Zakrawałoby to na farsę, gdyby cena nie była tak wysoka: Lianę zapłaciła życiem. A Keenan wydał tysiące dolarów, by utrzymać wszystko w tajemnicy.
Keenan „usunął” winowajcę z domu, a następnie kazał go deportować do Francji. Nie minął rok, gdy koniak, szampan, a także tabletki, którymi po kryjomu faszerowała się Lianę, zebrały swoje żniwo. Po jej śmierci Keenan popadł w głęboką apatię. Dziesięć miesięcy później zginął w wypadku. Edward zawsze w głębi duszy podejrzewał, że Keenan nawet nie próbował reagować, gdy jego mercedes przebił barierkę dzielącą autostradę i wpadł na przeciwległy pas ruchu. Może był pijany, a może tylko zmęczony. Nie było to samobójstwo; po prostu koniec, którego nie chciał odwlekać.
W ciągu tych ostatnich miesięcy zobojętniał na wszystko, nie obchodziła go nawet córka. Powiedział to otwarcie – na szczęście tylko Edwardowi. Edward był idealnym powiernikiem. Nawet Liane, siedząc z nim pewnego dnia przy herbacie, wdała się w niesmaczne szczegóły, a on słuchał, kiwał głową i modlił się, żeby nie zwymiotować na dywan. Liane patrzyła na niego tak żałośnie, że chciało mu się wyć.
Edward zawsze za bardzo się przejmował. Przejmował się Liane (jak sądził w swej naiwności: zbyt doskonałą, by ją tknąć), przejmował się też jej dzieckiem. Poprzysiągł sobie, że uchroni Keshię przed podobnym losem. Czuł się za nią odpowiedzialny i miał zamiar dopilnować, by w niczym nie sprzeniewierzyła się swemu dziedzictwu. Żadnych katastrof, szantaży i nauczycieli o twarzach cherubinów. Życie Keshii miało być inne. Szlachectwo przodków Liane i potęga przodków Keenana w niej właśnie miały osiągnąć wspaniałe apogeum. Edward czuł, że jest to winien nie tylko jej rodzicom, ale i dziewczynie. Musiał wpoić w nią poczucie obowiązku i wierność tradycji. W okresie dorastania Keshia czyniła żartobliwe aluzje do pokutnej koszuli, pojmowała wszakże sens tego, czego ją uczył. Wiedział, że obiektywnie jest zdolny podarować jej tylko to jedno: poczucie własnej godności. Świadomość, że jest Keshią Saint Martin. Szlachetnie urodzoną Keshią Holmes-Aubrey Saint Martin, potomkinią brytyjskiej arystokracji i amerykańskiej elity; kobietą, której ojciec obracał milionami, by zarabiać miliony: na stali, miedzi, kauczuku i ropie naftowej. Keenan Saint Martin był wszędzie tam, gdzie trafiał się interes na niewyobrażalną skalę. Stał się legendą; w tym demokratycznym państwie był kimś w rodzaju księcia krwi. Wraz z jego fortuną Keshia odziedziczyła także tę legendę. Rzecz jasna, Keenan nie zawsze miał całkiem czyste ręce, nigdy jednak nie ubrudził ich ponad pewną miarę. Był to dżentelmen, człowiek imponujący, któremu bliźni wybaczali wszystko – nawet to, że większości pieniędzy dorobił się sam.
Lianę była dla Keshii czymś na kształt wiecznego memento: ostrzeżeniem, że jeśli przekroczy niewidzialną granicę, przypłaci to życiem, podobnie jak jej matka. Edward starał się ją ukształtować na podobieństwo ojca, dla niego bowiem było to mniej bolesne. Tylko że tak często… tak często widział przed sobą żywy obraz Lianę. Lepszy, silniejszy, inteligentniejszy i nawet piękniejszy od pierwowzoru.
Keshia była ostatnim ogniwem długiego łańcucha przodków odznaczających się mityczną nieomal urodą i klasą. Zadaniem Edwarda było dopilnowanie, by łańcuch ten, nadwerężony przez Lianę, nie został przerwany. I łańcuch trwał, a Edward – podobnie jak wszyscy, którzy nie dysponują w nadmiarze odwagą, urodą i siłą – przyglądał mu się z podziwem. Jego filadelfijska rodzina – bardzo dobra rodzina – wywierała o wiele skromniejsze wrażenie niż ci charyzmatyczni ludzie, którym zaprzedał duszę. Teraz był strażnikiem ich skarbca, rycerzem świętego Graala, klejnotu, którym była Keshia. Prawdopodobnie dlatego też odczuł ulgę, kiedy ambicje Keshii związane z „Timesem” spaliły na panewce. Znowu na pewien czas odzyskał spokój. Znów mógł ją chronić, gotów na jej rozkazy. Obawiał się bowiem, że nadejdzie dzień, gdy Keshia pójdzie w ślady rodziców. Edwardowi ufano i rozkazywano mu, ale nikt go nie kochał.