– Nie robi się takich rzeczy komuś, kto spędził sześć lat w pudle – rzekł z uśmiechem na wargach, lecz oczy miał poważne. – Człowiek staje się nerwowy, gdy ma kogoś za plecami. To odruch.
– Przepraszam, Luke. Chciałam się pożegnać. Muszę już jechać na lotnisko.
– Chwileczkę – wstał, żeby ją odprowadzić.
Keshia zawróciła do stolika po płaszcz. Zanim jednak znalazła się przy drzwiach, Johnsa otoczyła następna grupa dyskutantów. Dłużej nie mogła czekać. Uprzejme to czy nie, ryzykowała, że spóźni się na samolot. Obejrzawszy się jeszcze, cicho wyszła z sali i odebrała walizkę od portiera, który otworzył przed nią drzwi taksówki.
Wsiadła pośpiesznie, zadowolona z siebie.
Podróż była owocna, a artykuł zapowiadał się rewelacyjnie. Nie zauważyła, że Luke wypadł za nią na chodnik. Na jego chmurnej twarzy odbiło się rozczarowanie.
– Cholera! – zaklął pod nosem. Po chwili jednak uśmiechnął się, myśląc: Dobrze, panno Kate Miller. Teraz mój ruch.
Spodobała mu się ta kobieta. Była taka krucha, taka śmieszna… Miał ochotę podrzucić ją wysoko do góry i schwycić w wyciągnięte ramiona.
– Dogonił pan tę panią? – zaciekawił się portier.
– Nie – Lucas Johns uśmiechnął się szeroko i dodał: – Ale dogonię.
ROZDZIAŁ 9
– Dzwonił? Co to znaczy, że do mnie dzwonił? W tej chwili wróciłam z Chicago. I skąd wiedział, dokąd dzwonić? – prychnęła ze złością Keshia.
– Uspokój się. Dzwonił godzinę temu i przypuszczam, że redakcja skierowała go do mnie – wyjaśnił cierpliwie Simpson. – Nie ma w tym nic złego. Był zresztą bardzo uprzejmy.
– No dobrze, i czego chciał? – Keshia zsunęła sukienkę przez biodra. Z łazienki dochodził szum cieknącej do wanny wody. Była za pięć siódma, o ósmej miał przyjść po nią Whit, a przyjęcie zaczynało się o dziewiątej.
– Stwierdził, że artykuł nie będzie kompletny, jeśli nie weźmiesz udziału w konferencji, która ma się odbyć jutro w Waszyngtonie. Chodzi o to moratorium na budowę więzień. Byłby ci niezmiernie wdzięczny, gdybyś do tego czasu wstrzymała się z ostateczną redakcją. Brzmi to całkiem rozsądnie. Skoro byłaś aż w Chicago, możesz przed południem wyskoczyć i do Waszyngtonu.
– Kiedy to ma być?
Cholerny egocentryk, pomyślała. Jej poczucie triumfu nagle wyparowało. Wstępny szkic wywiadu opracowała jeszcze w samolocie, ale co za dużo, to niezdrowo. Facet, który dzwoni, zanim jeszcze zdążyła rozpakować walizkę, nie byłby skłonny uszanować jej tajemnic.
– Konferencja będzie jutro o dwunastej.
– Psiakość! Jeśli wsiądę do samolotu, na pewno wpadnę na jakiegoś wścibskiego reportera, który pomyśli, że wybieram się na bal, i będzie się starał mnie zaczepić. A wtedy zwali mi się na kark horda tych hien z brukowców.
– W drodze do Chicago nic takiego się nie stało, prawda?
– Nie, ale też nikt nie spodziewał się mnie tam zastać. Może powinnam wziąć samochód i… o Boże! Wanna się przelewa! Czekaj!
Simpson chrząknął pod nosem. Keshia była wytrącona z równowagi, przypisywał to jednak zdenerwowaniu podróżą. Johns bardzo pochlebnie się o niej wyrażał. Wspomniał, że spędził z nią prawie cztery godziny, a zatem Keshia przybrała właściwy ton. Simpson nie wątpił, że ta odmiana wyszła jej na dobre. Wreszcie się przełamała i na całe szczęście nikt jej nie rozpoznał – chwała Bogu, w przeciwnym wypadku bowiem nigdy by mu nie wybaczyła. Zdawkowe napomknienia Johnsa o „pannie Miller” wskazywały, iż nie ma pojęcia, z kim rozmawiał. Skąd więc ta panika?
– Już myślałem, że się utopiłaś – zauważył, gdy Keshia z westchnieniem podjęła słuchawkę.
– Nie – roześmiała się. – Przepraszam cię, Jack, że tak na ciebie psioczę, ale naprawdę boję się buszować w najbliższym sąsiedztwie Nowego Jorku.
– Jak oceniasz dzisiejszy wywiad?
– Udany. Nawet bardzo. Sądzisz, że ta konferencja wniesie coś nowego czy też po prostu Johns chce mieć liczniejszą widownię podczas swego tournee?
– To odrębna sfera jego działalności, a artykuł mógłby w ten sposób sporo zyskać. W najgorszym razie trochę atmosfery. Decyzję pozostawiam tobie, uważam jednak, że nic się nie stanie, jeśli tam pojedziesz. Wiem, co cię gryzie, ale sama widzisz, że w Chicago nie miałaś najmniejszych problemów z pismakami. Johns też nie podejrzewa, że nie jesteś zwyczajną K. S. Miller.
– Kate – Keshia uśmiechnęła się do siebie.
– Słucham?
– Nic, nic. Sama nie wiem… może i masz rację. – Zastanawiała się przez chwilę, po czym skinęła głową. – W porządku, polecę wahadłowcem. W ten sposób zdążę wrócić przed nocą.
– Świetnie. Johns prosił o potwierdzenie. Zadzwonisz sama czy ja mam to zrobić?
– Po co? Żeby mógł zatrudnić innego biografa, gdybym nawaliła?
– No, no, nie bądź taka drażliwa – Simpson zachichotał. Czasem przydałoby się jej przytrzeć rogów. – Mówił, że wyjdzie po ciebie na lotnisko.
– Co takiego? A niech to szlag!
– Słucham? – Simpson był wstrząśnięty. W przeciwieństwie do Edwarda, który był co prawda starszy, za to mniej dystyngowany, Keshia nigdy nie używała takich słów.
– Przepraszam. Sama z nim porozmawiam. Nie chcę, żeby plątał mi się po lotnisku.
– Słusznie. Czy mam ci załatwić nocleg? Gdybyś chciała zatrzymać się w hotelu, włączymy to w koszty delegacji.
– Wolę nie ryzykować. A propos, to mieszkanie w Chicago było bajeczne. Wyobrażam sobie, jak musi wyglądać, kiedy są w nim ludzie!
– Kiedyś… tak, cieszę się, że ci się podobało. Dawno temu przeżyłem w nim wiele miłych chwil – głos Simpsona zmiękł, lecz po chwili przybrał zwykły oficjalny ton. – A zatem jedziesz?
– Tak. I od razu wracam.
Stęskniła się już za SoHo. Nie widziała Marka od tak dawna! Będzie wykończona. Diabli nadali to dzisiejsze przyjęcie! Juliana Watson-Smyth i Hunter Forbishe ogłaszali swoje zaręczyny – jak gdyby ktokolwiek jeszcze o nich nie słyszał. Para najbogatszych kretynów w mieście, a na domiar złego Hunter był jej kuzynem w trzecim pokoleniu. Zapowiadała się koszmarna nuda, całe szczęście chociaż, że w przyzwoitym lokalu. Keshia zawsze lubiła „El Morocco”.
Bal miał się odbyć pod hasłem „czerń i biel”. Powinna iść ze swoim kumplem George’em, murzyńskim tancerzem z SoHo – o, to byłoby coś! Albo z Lucasem Johnsem, który tak jak ona miał kruczoczarne włosy i mlecznobiałą skórę. Wolne żarty, pomyślała. Dałoby to pismakom temat na rok z góry. Musiał jej wystarczyć Whitney, choć w duchu uznała, iż to wielka szkoda. Luke wprowadziłby tam pewien ożywczy powiew – ożywczy i gorszący. Zaśmiała się na głos, zanurzając się w wannie. Zadzwoni do niego, najpierw jednak musi się ubrać, a toaleta przed taką okazją zajmuje wiele czasu. Już dawno zdecydowała się, co włoży: koronkową suknię z olbrzymim dekoltem, odrobinę w stylu empire, do tego pelerynkę z czarnej mory i onyksowy komplet biżuterii, kunsztownie wysadzany brylantami, który kupiła sobie na zeszłą gwiazdkę. Ukończywszy dwadzieścia dziewięć lat przestała czekać na mężczyznę, który obsypie ją klejnotami. Zaczęła się w nie zaopatrywać sama.
– Proszę mnie połączyć z panem Lucasem Johnsem. – Po chwili usłyszała w słuchawce znajomy głos. – Lucas?