Tu Ka… Kate – omal nie przedstawiła się prawdziwym imieniem.
– Nie wiedziałem, że się jąkasz. Keshia wybuchnęła śmiechem.
– Nie, to z pośpiechu. Dzwonił do mnie Jack Simpson. Będę jutro w Waszyngtonie. Dlaczego od razu nie mówiłeś, że powinnam być na tej konferencji?
– Tak nagle zniknęłaś… – Luke uśmiechnął się pod nosem. – Sądzę, że będzie to niezłe uzupełnienie tego, o czym mówiliśmy. Chcesz, żebym wyszedł po ciebie na lotnisko?
– Nie, dam sobie radę. Powiedz mi tylko, gdzie cię szukać? – Zapisała adres, zerkając na swoje odbicie w lustrze, i nagle zaczęła się śmiać jak szalona.
– Co cię tak śmieszy?
– Och, nic takiego – wykrztusiła. – Po prostu jestem przezabawnie ubrana.
– Brzmi to dość enigmatycznie. Nie wiem, czy masz na myśli peniuar wysadzany sztucznymi brylantami czy skórzane buty do połowy uda i pejcz.
– Coś pośredniego. Do zobaczenia jutro. – Keshia stłumiła kolejny wybuch śmiechu i odłożyła słuchawkę w chwili, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Whitney – elegancki i wyświeżony jak zwykle. Czarnobiały strój nie sprawił mu kłopotu. Miał na sobie smoking i jedną z koszul, które co kwartał zamawiał w Paryżu.
– Ślicznie wyglądasz. Gdzie byłaś przez cały dzień?
– Cmoknął ją w policzek suchymi wargami, po czym ujął za ręce i obejrzał. – Nowa kreacja? Chyba jeszcze cię w niej nie widziałem.
– Prawdopodobnie, bo rzadko ją noszę. A dzisiejszy dzień spędziłam z Edwardem. Układałam nowy testament – oświadczyła sięgając po torebkę.
Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Jeszcze nigdy dotąd tak jej nie doskwierały. Wychodząc do holu zdała sobie sprawę, że będzie coraz gorzej. Karmi fałszem wszystkich dookoła – teraz nawet i Luke’a. Zmarszczyła brwi na wspomnienie wyrazu jego twarzy, kiedy pytał ją, czy pisze dla zabawy. Oczywiście nie miał zamiaru jej oskarżać, przemawiała przez niego ciekawość. A tymczasem dziennikarstwo było jej prawdziwą pasją… Choć jakim cudem cokolwiek mogło być prawdziwe, skoro na każdym kroku spowijała to w kłamstwo?
– Idziemy, kochanie? – wyrwał ją z zamyślenia głos Whita. Już od dłuższej chwili patrzyła przez niego na wylot widząc oczy, słysząc głos tamtego.
– Przepraszam cię, kochany. Chyba jestem zmęczona – uścisnęła lekko jego ramię, gdy prowadził ją do czekającej przed wejściem limuzyny.
Jeszcze przed północą kompletnie się zaprawiła.
– Chryste, jesteś pewna, że utrzymasz się na nogach?
– zapytała z niepokojem Marina patrząc, jak Keshia szamoce się podciągając pończochy w wykwintnej damskiej toalecie w „El Morocco”.
– Potrafię przecież chodzić! – Keshia zatoczyła się ryzykownie i znów wy buchnęła śmiechem.
– Co ci się stało?
– Jestem niedopieszczona… to znaczy, niedożywiona… ojej, zjadłam trochę za skąpe śniadanie! – Przed odlotem nie miała czasu na solidny lunch, a potem oczywiście zapomniała o kolacji.
– Keshia, jesteś stuknięta. Napijesz się kawy?
– Herbaty. A może kawy… Nie! Szampaaana! – przeciągnęła słowo tak zabawnie, że Marina też się roześmiała.
– No, ty przynajmniej upiłaś się na wesoło. Mia Hargreaves też już ma dosyć i przed chwilą nazwała Vanessę Billingsley cholerną dziwką – Marina z westchnieniem zapaliła papierosa.
Keshia zachichotała, usiłując się skupić. Vanessa nazwała Mię… nie, to Mia nazwała Vanessę… tak czy owak, to prawdziwy gwóźdź do rubryki towarzyskiej. A co to słyszała wcześniej o rzekomej ciąży Patricii Morbang? Czy może kto inny jest w ciąży?
– Strasznie trudno to wszystko spamiętać – wyznała. Marina spojrzała na nią z półuśmiechem i potrząsnęła głową.
– Keshia, moja miła, jesteś ubzdryngolona. Zresztą kto nie jest? Już chyba świta.
– Rany boskie, tak późno! Jeżeli świta, to ja koniecznie muszę wstać! Co za pieski los!
Marina ponownie wybuchnęła śmiechem na widok Keshii rozciągniętej na białej wykładzinie. Wyglądała jak dziecko w podkasanej koszuli i błyszczących klejnotach pożyczonych od matki, aby zabić czymś nudę deszczowego dnia.
– Whit będzie wściekły, jeśli mnie zobaczy.
– Powiedz mu, że to grypa. Wątpię, czy biedak zorientuje się w różnicy. – Marina ze śmiechem pomogła Keshii wstać. – Naprawdę powinnaś już jechać do domu.
– Wolałabym tańczyć. Wiesz, Whit bardzo ładnie tańczy!
– Wcale mnie to nie dziwi – Marina spojrzała na nią przeciągle, ale Keshia była zanadto pijana, by wychwycić ukryte znaczenie tych słów.
– Marino… – zadarła głowę, żeby spojrzeć na przyjaciółkę, wyglądając przez to jeszcze bardziej dziecinnie.
– Co takiego, kotku?
– Czy ty naprawdę kochasz Halperna?
– Nie, skarbie. Kocham komfort psychiczny, jaki on mi daje. Mam już dość szarpaniny, do jakiej byłam zmuszona, żeby utrzymać siebie i dzieci. Jeszcze pół roku i musiałabym sprzedać dom.
– I nie kochasz go nawet troszeczkę?
– Ani trochę. Ale za to bardzo go lubię – mina Mariny była zarazem cyniczna i rozbawiona.
– Może kochasz kogoś innego? W tajemnicy? Naprawdę nikogo?
– A ty, Keshia? O, na przykład: czy ty kochasz Whita?
– Naturalnie, że nie. – W głowie Keshii zabrzęczał dzwonek alarmowy. Była stanowczo zbyt wylewna.
– W takim razie kogo?
– Ciebie, Marino. Bardzo, bardzo, bardzo cię kocham! – Keshia z rozmachem uwiesiła jej się na szyi.
Marina delikatnie uwolniła się z objęć i zaczęła ją prowadzić do wyjścia.
– Keshia, słoneczko, może nie kochasz Whita, ale na twoim miejscu kazałabym mu odwieźć się do domu. Zdaje się, że masz dość.
Whit czekał już pod drzwiami. Zauważył złowieszczy chybot Keshii, gdy pół godziny wcześniej opuszczała salę.
– Dobrze się czujesz?
– Cudownie! – wykrzyknęła Keshia. Whit i Marina wymienili znaczące spojrzenia, a Whit zmrużył jedno oko.
– No, wyglądasz w każdym razie wspaniale. Przepraszam cię, kochanie, ale jestem już śmiertelnie zmęczony. Może zakończymy tę upojną noc?
– Nie, nie! Ja chcę tańczyć! Rozpocznijmy lepiej upojny poranek! – Nie wiedzieć dlaczego wszystko wydawało się Keshii szalenie zabawne.
– Zbieraj pupę w troki – wtrąciła Marina – bo inaczej jutro przeczytasz w rubryce Hallama: „Keshia Saint Martin, pijana jak prosię, opuściła wczoraj «E1 Morocco» w objęciach…”
Keshia ryknęła śmiechem.
– O, mnie to na pewno nie grozi! – oświadczyła, czując spływającą po policzku łzę.
– Nie? To może przytrafić się każdemu.
– Ale nie mnie. On… on mnie bardzo lubi.
– Podobnie jak Pan Jezus – skwitowała Marina, poklepała ją po ramieniu i wróciła do towarzystwa, Whitney zaś zaczął holować Keshię w stronę wyjścia, niosąc jej pelerynkę i torebkę z błyszczących paciorków.
– To moja wina, kochanie. Powinienem był najpierw zabrać cię na obiad.
– Nie byłeś w stanie.
– Owszem. Wyszedłem nawet wcześniej z biura, żeby zagrać w squasha w Racquet Club.
– Ale ja byłam w Chicago. Whit wzniósł oczy do nieba.
– Oczywiście, kochanie. Jasne. Byłaś w Chicago – mruknął, otulając ją pelerynką.
Keshia pieszczotliwie pogłaskała go po policzku i spojrzała na niego dziwnie.
– Biedny Whit…
Nie zwrócił na nią uwagi. Zanadto pochłaniały go problemy techniczne związane z zapakowaniem jej do samochodu.
Zostawił ją w salonie, obróciwszy nosem w kierunku sypialni. Miał nadzieję, że dotrze do łóżka bez pomocy.
– Przyjemnych snów, mademoiselle. Jutro się odezwę.