Выбрать главу

Keshia uśmiechnęła się: ona też miała ochotę na ponowne spotkanie. Czuła, że właśnie zawarła nową przyjaźń. Nie do wiary, jak dalece otwarła przed nim duszę, choć przecież zamierzała trzymać go na dystans. Niestety, Luke’a nie sposób było utrzymać na dystans. Był przez to niebezpieczny i Keshia w duchu robiła sobie wyrzuty.

– Bardzo mi będzie miło, jeśli kiedyś znów się zobaczymy – rozmyślnie zaakcentowała słowo „kiedyś”.

– Daj mi swój numer – Luke wyjął pióro i jakąś kopertę. Postawił ją przed faktem dokonanym, aby nie miała czasu się wycofać. Keshia zdała sobie sprawę, że zapędził ją do narożnika. Wzięła od niego pióro i zapisała swój numer telefonu, bez adresu. Ostatecznie to nic złego, że do mnie zadzwoni, uspokajała się w myśli.

Luke wetknął kopertę do kieszeni, zapłacił rachunek i podał jej żakiet.

– Mogę cię odwieźć na lotnisko, Kate? – spytał. Keshia bardzo powoli zapinała guziki. Kiedy w końcu podniosła wzrok, zauważył w nim onieśmielenie.

– Nie chciałabym robić ci kłopotu – bąknęła.

– To nie kłopot, a czysta przyjemność.

– To bardzo uprzejme z twojej strony.

– Nie cuduj. Już mówiłem, że fajna z ciebie babka.

Odwróciła się, aby mu pomachać, i zanim zniknęła, impulsywnie przesłała w powietrzu całusa. Rozpierała ją radość, która w dziwny sposób nierozerwalnie wiązała się z Lucasem.

W samolocie od razu przeszła do przodu, usadowiła się wygodnie i zapaliła lampkę nad fotelem, przyjmując od stewardesy plik nowojorskich i waszyngtońskich gazet. Fotel obok był pusty. Było to ostatnie połączenie z Nowym Jorkiem; zanim wylądują, minie pierwsza. Keshii to nie przeszkadzało, nie miała żadnych konkretnych planów na jutro – poza opracowaniem artykułu o Johnsie. Wcześniej planowała wybrać się do SoHo, ale teraz nie czuła się w nastroju. Wolała zostać sama.

Ogarnął ją łagodny smutek, nie znane dotąd, gorzko-słodkie uczucie, że otarła się o kogoś, kto poszedł swoją drogą. Wiedziała, że nie spotka już Lucasa Johnsa. Jeśli nawet kiedyś zawita do Nowego Jorku, ona pewnie będzie w Zermatcie lub Marbelli. Johns miał dość zajęcia na następne sto lat: musiał walczyć o związki, współwięźniów i moratoria, i… ach, te jego oczy!…

Trudno jej było wyobrazić go sobie w roli więźnia, brutalnego mężczyzny za pomocą nieczystych chwytów walczącego o przetrwanie na więziennym dziedzińcu. Ona poznała kogoś zupełnie innego, dobrego i łagodnego, człowieka, którego twarz prześladowała ją przez całą drogę. Odszedł, zniknął z jej życia na zawsze, mogła więc sobie pozwolić na luksus żalu… choćby tylko tego wieczoru.

Lot trwał krótko i Keshia niechętnie podniosła się z miejsca. Przedarła się przez terminal do postoju taksówek. Nawet o tej porze na lotnisku La Guardia panował ruch i gwar – tak wielki, iż nie spostrzegła, że idzie za nią wysoki ciemnowłosy mężczyzna. Był nieomal tuż za nią, gdy wsiadła do taksówki. Potem odwrócił się i spojrzał na zegarek. Miał czas. Co najmniej pół godziny, nim Keshia dotrze do domu.

A wtedy do niej zadzwoni.

ROZDZIAŁ 11

– Halo?

– Cześć, Kate.

Poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła.

– Cześć, Luke – głos miała schrypnięty i znać było w nim znużenie. – Jak to miło, że dzwonisz.

– Dojechałaś bez przeszkód?

– Tak, lot był spokojny. Miałam zamiar poczytać, ale mi się nie chciało.

Omal nie powiedział: „Wiem”. Ugryzł się w język i pohamował śmiech.

– Jakie ma pani plany na dzisiejszy wieczór, droga panno Miller? – zagadnął kpiarsko.

– Nic ciekawego. Gorąca kąpiel i hyc do łóżka.

– Może dałaby się pani namówić na drinka u P. J. Clarke’a?

– Kawał drogi z Waszyngtonu, nie sądzisz? Czyżbyś się wybierał na tak długą przechadzkę?

– Gdybym się uparł… Tak się jednak składa, że dzwonię z lotniska.

– Żartowniś. Nie ma już dziś lotów do Nowego Jorku.

– Wiem. Leciałaś ostatnim. Ja też.

– Co?! – wreszcie dotarło do niej. – Ty bestio! W ogóle cię nie zauważyłam.

– Starałem się. Omal nie skręciłem sobie karku, chowając się za oparciem fotela.

– Jesteś niesamowity – roześmiała się, wtulając się głębiej w fotel. – Co za wariacki pomysł!

– Dlaczego zaraz wariacki? Jutro mam wolny dzień, który i tak zamierzałem poświęcić na przyjemne rozrywki. Poza tym żal mi się było z tobą rozstawać.

– Dziwne, ale mnie również.

– Skoro jednak oboje jesteśmy z grubsza w tym samym miejscu, nie ma powodów do żalu, prawda? Co robimy? Nie znam zbyt dobrze Nowego Jorku.

Keshia zaśmiała się i potrząsnęła głową.

– Luke, jest wpół do drugiej w nocy. Osobliwa pora na rozrywki.

– W Nowym Jorku? Żartujesz.

Nie miał zamiaru dać się zbyć tak łatwo.

– Nawet w Nowym Jorku. No dobrze: spotkamy się za pół godziny u Clarke’a. Zanim tam dotrzesz, zdążę się przynajmniej pobieżnie opłukać i przebrać. Wiesz, ty naprawdę jesteś nienormalny.

– Czy to komplement?

– Być może – uśmiechnęła się do słuchawki.

– Świetnie. Zatem do zobaczenia.

Lucas z zadowoleniem odłożył słuchawkę. A jednak to był dobry pomysł. Choćby miał tylko trzymać ją za rękę, i tak będzie to najpiękniejsza noc jego życia. Keshia Saint Martin. Intrygowała go. Nie przypominała osoby, jaką w jego mniemaniu powinna być dama z wyższych sfer. Nie była wyniosła ani obcesowa, lecz ciepła, delikatna i samotna jak diabli. Wyczytał to w jej oczach.

Pół godziny później pojawiła się w drzwiach baru P. J. Clarke’a. Miała na sobie dżinsy, i to nie szyte na miarę, a najzwyklejsze levisy. Czarne lśniące włosy splotła w dwa warkocze, dzięki czemu wyglądała jeszcze młodziej niż zwykle.

Bar był zatłoczony, światła zbyt jaskrawe, na podłodze leżała gruba warstwa trocin, a grająca szafa grzmiała pod niebiosa. Lubił takie miejsca. Siedział nad kuflem piwa, gdy do niego podeszła.

– Ależ jesteś podstępny! – syknęła, nim zdążył się odezwać. – Jeszcze nikt nie wsiadł za mną do samolotu! Czuję się zaszczycona.

Nie było to do końca prawdą, lecz śmiech miała szczery. Zamówiła Pimm’s Cup i następne pół godziny spędzili przy barze. Keshia co chwilę zerkała w stronę drzwi. Zawsze istniało ryzyko, że ktoś znajomy wpadnie tu po drodze z „Le Club” lub „El Morocco”. Obraz Kate Miller nie oparłby się takiej próbie.

– Czekasz na kogoś czy jesteś aż tak nerwowa?

– Nic z tych rzeczy – potrząsnęła głową. – Oszołomiona, to owszem. W kilka godzin po tym, jak zjedliśmy obiad w Waszyngtonie i powiedzieliśmy sobie grzecznie „do widzenia”, ty zjawiasz się w Nowym Jorku. Przeżyłam lekki szok.

Przyjemny szok, stwierdziła w duchu.

– Zbyt wielki szok, Kate? – Być może posuwał się za daleko, lecz nie wyglądała na rozgniewaną.

– Nie – powiedziała ostrożnie. – Co zrobimy z tak mile rozpoczętym wieczorem?

– Masz ochotę na spacer?

– Zabawne, jeszcze w samolocie myślałam o tym, żeby przejść się wzdłuż East River. Czasem sobie funduję takie nocne wędrówki. Człowiek może wtedy bez przeszkód porozmyślać.

– I dać się zabić. Naprawdę chcesz do tego doprowadzić?

– Zdenerwowała go myśl, że mogłaby bez ochrony włóczyć się nad rzeką.

– Nie przesadzaj, Luke. Nie powinieneś bezkrytycznie wierzyć we wszystkie mity, które krążą na temat tego miasta. Jest tak samo groźne i tak samo bezpieczne jak wiele innych.

Luke jednak nachmurzył się i w milczeniu dopił piwo.

Wyruszyli powoli Trzecią Aleją, mijając oświetlone restauracje i bary, przecięli prawie pustą Pięćdziesiątą Siódmą, którą w ciągu dnia toczyły się lawiny samochodów. Nowy Jork nie przypominał innych miast, zwłaszcza miast amerykańskich. Pęd do nocnego życia upodabniał go trochę do gigantycznego Rzymu, tyle że ów Rzym Nowego Świata był większy, okrutniejszy i o wiele mniej sentymentalny. Ogrzewał go inny romantyzm, inny ogień. Przywodził na myśl czynny wulkan czekający okazji do wybuchu. Wędrując po ulicach oboje czuli szybki puls miasta i na przekór niemu – coraz głębszy spokój. Mijali przechodniów, męskie prostytutki w obcisłych spodniach z francuskimi pudelkami w objęciach, kobiety w papilotach i pijanych mężczyzn zataczających się do taksówek. Życie nie zamierało tu ani na chwilę, niezależnie do pory doby.