– I to również jest „niewłaściwe”?
– Oczywiście, że tak. Za mało szacowne. Zwłaszcza dla mnie. Powinnam wysiadywać u fryzjera i rozglądać się za mężem, a nie węszyć wokół więzień w Missisipi.
– Albo kryminalistów z Chicago – w oczach Luke’a pojawił się cień smutku. Postawiła sprawę bardzo jasno.
– Chodzi nie tyle o konkretny temat, co o sam fakt, że pracuję zawodowo.
– Keshia, czy nie hołdujesz zbyt przestarzałym poglądom? Wielu ludzi z twojej sfery pracuje.
– Nie w ten sposób. Nie naprawdę. Poza tym… jest jeszcze coś.
– Tego się domyślałem. – Luke zapalił następnego papierosa. Zaskoczył go jej uśmiech.
– Poza wszystkim innym naprawdę jestem zdrajczynią. Czytałeś kiedyś rubrykę towarzyską Martina Hallama? Ukazuje się we wkładce do wszystkich gazet związku, więc mogłeś się na nią natknąć.
Luke skinął głową.
– To ja ją piszę. Pierwszy kawałek ułożyłam dla żartu, ale pomysł chwycił i… – Keshia bezradnie rozłożyła ręce.
– Naprawdę piszesz te zwariowane felietony? – Luke zaczął się śmiać. – I po chamsku donosisz na swoich znajomych?
Keshia kiwnęła głową ze skruchą.
– Od jakiegoś czasu zaczęło mnie to już nużyć.
– A ja nie chciałem wierzyć w tę gadaninę o zdradzie! I nikt nie podejrzewa, że to ty?
– Nikt, łącznie z redaktorem naczelnym, nie wie nawet, że pisze to kobieta. Wszystko przechodzi przez ręce mojego agenta, a na liście honorariów figuruje tylko K. S. Miller.
– Moja droga, zadziwiasz mnie.
– Czasem zadziwiam nawet sama siebie. – Po raz pierwszy od początku tej trudnej rozmowy Keshia zaśmiała się z całego serca.
– No, z pewnością nie próżnujesz. Artykuły K. S. Miller, rubryka Hallama i całe to pokazowe życie… Że też nikt dotąd się nie połapał!
– Osiągnięcie tego wcale nie było łatwe. Dlatego wpadłam w panikę na samą myśl o wywiadzie. Bałam się, że mogłeś gdzieś widzieć moje zdjęcie i rozpoznasz mnie, bynajmniej nie jako K. S. Miller. Wystarczyłaby jedna osoba w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze, a moja podróż miałaby katastrofalne skutki. Cały domek z kart zawaliłby mi się na głowę. A prawda jest taka, że dziennikarstwo to jedyne, co traktuję serio. Nie naraziłabym go dla niczego i nikogo.
– Jednak się zdecydowałaś. Dlaczego?
– Po trosze z ciekawości. Podobała mi się twoja książka. Agent dość mocno mnie naciskał. Oczywiście miał rację: nie mogę wciąż robić uników, jeśli zależy mi na poważnej karierze literackiej. Są okazje, z których grzechem byłoby nie skorzystać.
– Sporo ryzykowałaś.
– Owszem.
– Nie żałujesz?
– Nie. Jestem zadowolona. – Deklaracji tej towarzyszyło westchnienie.
– Keshia, a gdybyś tak wypięła się na cały świat, zwłaszcza na twój świat? Mogłabyś przynajmniej ujawnić się jako K. S. Miller.
– Wyobrażasz sobie, jaki byłby huk? Ludzie zaczęliby się domagać moich artykułów nie dlatego, że są dobre, a dlatego, że pisała je Keshia Saint Martin. Znalazłabym się z powrotem w tym samym miejscu, gdzie byłam osiem lat temu jako maskotka w „Timesie”. Ciotka na pewno dostałaby spazmów, Edward ataku serca, ja zaś czułabym się tak, jakbym osobiście skrzywdziła wszystkich swoich przodków.
– Na litość boską, Keshia! Twoi przodkowie nie żyją, a w najlepszym razie stoją już nad grobem.
– Tradycja nie umiera.
– I dlatego musisz dźwigać ją na grzbiecie? Czy naprawdę ponosisz wyłączną odpowiedzialność za przyszłość świata? Czasy wiktoriańskie dawno już minęły, a ty chowasz pod korcem swoje własne życie. Trzask, prask i będzie po nim. Skoro jesteś dumna z tego, co robisz, ze swoich osiągnięć, dlaczego nie okażesz tego światu? Może po prostu jesteś zbyt wielkim tchórzem! – oczy Luke’a przewiercały ją na wylot.
– Możliwe, nie wiem. Nigdy nie czułam, że mam jakikolwiek wybór.
– Otóż jesteś w błędzie. Wybór istnieje zawsze. Trzeba go tylko dokonać, zamiast chować głowę w piasek, prowadząc dziesięć różnych żywotów, z których każdy jest równie niezdrowy. Nie widzę w tym żadnej chluby, moja pani. Tyle ci powiem.
– Prawdopodobnie masz rację. Sama już do tego doszłam. Zapominasz tylko o poczuciu obowiązku.
– Wobec kogo? Czy sama sobie nie jesteś czegoś winna? Chcesz siedzieć w domu przez resztę życia, pisać w głębokiej tajemnicy i chodzić na kretyńskie przyjęcia z tym idiotą, który… – Luke urwał i zmarszczył brwi.
– Jakim idiotą?
– Tym, z którym byłaś na zdjęciu w gazecie.
– Chcesz powiedzieć, że wiedziałeś? Spojrzał jej w oczy i pokiwał głową.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – w oczach Keshii zapłonęła furia. A zatem człowiek, przed którym odkryła najskrytsze tajemnice, wszystkie swoje świętości, okazał się zdrajcą!
– Jak ci miałem powiedzieć? „Szanowna pani, zanim przeprowadzi pani ze mną następny wywiad, muszę panią ostrzec, że wiem, kim pani jest, bo czytałem o pani w prasie”? Bez sensu. Doszedłem do wniosku, że jeśli zechcesz, sama mi o tym powiesz, a jeśli nigdy się na to nie zdobędziesz, to trudno. Gdybym rzucił ci to w twarz, uciekłabyś gdzie pieprz rośnie, a tego akurat nie chciałem.
– Czemuż to? Bałeś się, że nie skończę wywiadu? Nie martw się, zrobiłby to kto inny. Sława by cię nie ominęła – roześmiała się gorzko.
Luke złapał ją za ramię tak gwałtownie, aż się wzdrygnęła.
– Nie, ale mógłbym stracić kontakt z tobą. Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, nim zapytała:
– I to by cię obeszło?
– Bardzo. Keshia, naprawdę musisz wkrótce zdecydować, czy do końca swoich dni chcesz żyć w kłamstwie, drżeć, czy ktoś cię nie zobaczy z niewłaściwą osobą w niewłaściwym miejscu. A kogóż to obchodzi? Pokaż mi, jaka naprawdę jesteś… A może sama tego nie wiesz? Może K. S. Miller to taka sama maska jak Martin Hallam czy Keshia Saint Martin?
– A niech cię cholera! – wrzasnęła, wyrywając rękę. – Łatwo ci tu siedzieć i prawić kazania. Nie masz nic do stracenia, nikt się niczego po tobie nie spodziewa, więc skąd możesz wiedzieć, jak to jest? Rzeczywiście stać cię na każdy numer, jaki ci wpadnie do tego pokrętnego łba!
– Doprawdy? – spytał jedwabistym głosem. – Więc pozwól, że ci coś powiem: na temat zobowiązań wiem o wiele więcej od ciebie, Keshio Saint Martin. Tyle że moje nie dotyczą bandy zasuszonych, wyperfumowanych mumii. Ja mam obowiązki wobec prawdziwych ludzi, takich, którzy nie mają nikogo, kto by się za nimi ujął. Ani rodzin, ani adwokatów. Nikogo, kto zechciałby choć splunąć w ich kierunku. Siedzą przez długie lata, niektórzy dłużej, niż ty jesteś na świecie, czekając na uwolnienie. I jeżeli ja nie znajdę w sobie dość odwagi, by coś dla nich zrobić, możliwe, że nikt inny o tym nie pomyśli. To dla mnie oznacza „poczucie obowiązku”. Robię to nie dlatego, że muszę albo boję się postępować inaczej. Ja tego chcę. Narażam własny tyłek, bo cały czas ryzykuję, że wsadzą mnie z powrotem do pierdla. Więc nie mów, że tylko ty masz coś do stracenia. I jeszcze jedno: gdyby mi nie zależało na tych ludziach, gdybym nie uważał ich za swoich braci, powiedziałbym: „Czołem, panowie” i gwizdał na to wszystko. Ożeniłbym się powtórnie, spłodził gromadkę dzieciaków i wyprowadził się na wieś. Keshia, jeśli nie wierzysz w sens swojego życia, zmień je. To takie proste! Bo pamiętaj, że choć dotąd niewiele cię to kosztowało, w końcu będziesz musiała zapłacić stosowną cenę. Znienawidzisz się za stracony czas i wszystkie te gierki, z których dawno powinnaś była wyrosnąć. Gdyby rajcował cię taki styl życia, powiedziałbym: twoja wola. Ale skoro się dusisz, na co jeszcze czekasz?