W sprawie „Timesa” nie musiał nawet wywierać na nią presji. Sama zrezygnowała. Zaczęła od nowa chodzić na wykłady, później na całe lato ukryła się w Europie, lecz jesienią wszystko znowu się zmieniło – głównie Keshia. Edward był przerażony.
Wróciła do Nowego Jorku dojrzalsza, bardziej stanowcza, a także bardziej kobieca. Tym razem nie powoływała się już na swoją pełnoletność – w ogóle nie pytała Edwarda o zdanie. Sprzedała kamienicę przy Park Avenue, w której od trzynastu lat mieszkała wraz z panią Townsend, i wynajęła dwa mniejsze mieszkania – jedno dla siebie, drugie dla guwernantki, którą szalenie taktownie odstawiła od piersi. Nie pomogły protesty Edwarda ani łzy „Totie”. Równie rezolutnie Keshia zajęła się swoją karierą zawodową. Rozwiązanie, które wymyśliła, było genialne w swej prostocie.
Oznajmiła mu to przy obiedzie w swoim nowym mieszkaniu, osładzając cios znakomitym Pouilly Fume rocznik 54.
Ku swemu zdumieniu Edward dowiedział się, iż w ciągu lata Keshia opublikowała już trzy artykuły, które przesłała wydawcy za pośrednictwem agenta. Najbardziej wszakże zdumiewające było to, że Edward czytał je wszystkie i nawet mu się podobały. Felieton polityczny napisany we Włoszech, fascynujący reportaż o koczowniczym plemieniu z Azji Mniejszej oraz przezabawne migawki z Po o Clubu w Paryżu. Wszystkie trzy ukazały się w amerykańskiej prasie pod nazwiskiem K. S. Miller. Właśnie ostatni z nich stał się zaczynem następnego pomysłu.
Keshia otworzyła drugą butelkę szampana i w jej oczach pojawił się łobuzerski błysk, jaki gościł w nich czasem, gdy chciała coś na nim wymóc. Edward z przerażeniem uświadomił sobie, że bawi się z nim jak kot z myszą. To spotkanie nie miało na celu jedynie zwykłej przyjacielskiej pogawędki. Nagle ujrzał przed sobą Keenana Saint Martina. Wzrok Keshii mówił wyraźnie, że plany zostały już opracowane, decyzje podjęte i choćby się powiesił, nic nie zdoła wskórać.
Keshia wyjęła poranną gazetę i podała mu ją otwartą na stronie z rubryką towarzyską autorstwa niejakiego Martina Hallama. Była to dość osobliwa publikacja, która zaczęła się ukazywać ledwie miesiąc wcześniej. Niezmiennie aktualny, nieco cyniczny i bardzo ścisły raport o poczynaniach nowojorskiej śmietanki, wskazujący na to, że jego autor dysponuje wiadomościami z pierwszej ręki. Nikt nie miał pojęcia, kim jest Martin Hallam, i wszyscy wciąż gubili się w domysłach, kto go informuje.
Edward przebiegł tekst oczyma, ale nie znalazł żadnej wzmianki o Keshii.
– I co?
– To, że chciałam ci przedstawić mojego przyjaciela Martina Hallama. – Keshia śmiała się w głos, przez co Edward poczuł się trochę głupio. Wyciągnęła do niego rękę, a w jej oczach zaiskrzył się znajomy szafirowy blask. – Witaj, Edwardzie, jestem Martin. Miło mi cię poznać.
– Co takiego? Keshia, nie strój sobie ze mnie żartów!
– Wcale nie żartuję. To zresztą głęboka tajemnica. Nawet wydawca nie wie, kto naprawdę pisze te ploteczki. Cóż, Simpson jest całkowicie dyskretny. Przez miesiąc posyłałam im próbki, by udowodnić, że jestem wiarygodna. Dziś otrzymaliśmy zgodę na publikację rubryki trzy razy w tygodniu. Czyż to nie bosko?
– Bosko? Raczej bezbożnie. Keshia, jak mogłaś?
– A czemu nie? Nie ryzykuję, że ktoś poda gazetę do sądu, i nie ujawniam sekretów, które mogłyby zniszczyć komuś życie. Po prostu dostarczam ludziom… czy ja wiem?… informacji, a przede wszystkim rozrywki.
Taka właśnie była Keshia. Szlachetnie urodzona Keshia Saint Martin, K. S. Miller i Martin Hallam w jednej osobie. Sukces i towarzysząca mu szczypta tajemniczości dodały jej jeszcze uroku. Któż inny mógłby tyle osiągnąć? Co więcej, cieszyć się tym przez tak długi czas? Tylko Edward i właściciel agencji literackiej Jack Simpson wiedzieli, że szanowna Keshia Saint Martin prowadzi podwójne życie – inne niż to, o którym tak rozpisywały się ilustrowane magazyny.
Edward ponownie zerknął na zegarek. Minęła dziesiąta, mógł zatem zadzwonić. Sięgnął po słuchawkę. Ten i tylko ten numer zawsze wykręcał własnoręcznie. Keshia odebrała telefon po dwóch sygnałach. Głos miała ciepły i matowy, taki, jaki lubił najbardziej, bo było w nim coś osobistego. Czasem wyobrażał ją sobie w porannym dezabilu, po czym karcił się w duchu za tak zdrożne myśli.
– Witaj w domu – uśmiechnął się do zdjęcia w gazecie, która nadal leżała na jego biurku.
– Edwardzie! Ależ się za tobą stęskniłam! Wzruszyła go szczera radość, z jaką go powitała.
– Nie aż tak, aby wysłać mi choć jedną kartę, mała hipokrytko! – odchrząknął. – Dobrze, że pisujesz przynajmniej do pani Townsend.
– To co innego. Totie załamałaby się nerwowo, gdybym nie dała jej znaku życia. – W słuchawce rozległ się śmiech i delikatny brzęk porcelany. Herbata. Jak zwykle bez cukru, z odrobiną śmietanki.
– Nie wpadło ci do głowy, że ja też się denerwuję?
– Za dużo w tobie stoicyzmu, Edwardzie. Ponadto załamanie nerwowe jest w złym guście. Noblesse oblige, mój drogi!
– Dobrze już, dobrze. – Jej bezpośredniość często wprawiała go w zakłopotanie. Oczywiście nie myliła się. Edward miał bardzo rozwinięte poczucie smaku. Dlatego właśnie nigdy jej nie powiedział, że ją kocha. Podobnie jak nie powiedział tego jej matce. – Jak było w Marbelli? – dodał.
– Okropnie. Chyba się starzeję, Edwardzie. Dom ciotki Hil był pełen jakichś rozhukanych nastolatków. Dobry Boże, jak można puszczać samopas takie dzieci!
Zaśmiał się, słysząc jej oburzony ton. Keshia wciąż wyglądała na dwadzieścia lat. Na dwudziestolatkę, która wie, czego chce.
– Na szczęście spędziłam tam tylko weekend – dorzuciła z westchnieniem.
– A co robiłaś wcześniej?
– Czyżbyś nie czytał gazet? Byłam „odcięta od świata” na południu Francji!
Edward nie mógł powstrzymać uśmiechu. Tak się cieszył, że znów słyszy jej głos!
– Właściwie to po części prawda – ciągnęła. – Wynajęłam jacht i zahaczyłam również o południe Francji. Jaki tam cudowny spokój! Człowiek może się skupić na pracy.
– Czytałem twój artykuł o Amerykanach, którzy trafili do tureckiego więzienia. Przygnębiający, ale świetnie napisany. Byłaś tam?
– Oczywiście, że byłam. I owszem, było to bardzo przygnębiające.
– Czym jeszcze się zajmowałaś? – spytał prędko, żeby zmienić temat. Nie miał ochoty rozmawiać dziś o rzeczach przykrych.
– Och, byłam na hucznym balu w Rzymie, oglądałam pokazy mody w Paryżu, wstąpiłam też na dwór królewski w Londynie… Pussycat, pussycat, zuhere have you been? I’ve been to London to see the Queen… - zanuciła.
– Jesteś niemożliwa.
– Owszem – siorbnęła herbatę tak, by mógł to usłyszeć. – Ale naprawdę się za tobą stęskniłam. To straszliwie męczące, kiedy człowiek nie może się z nikim podzielić wrażeniami.
– Jestem gotów wysłuchać wszystkich twoich wrażeń. Zjesz dziś ze mną lunch w „La Grenouille”?
– Bardzo chętnie. Mam spotkanie z Simpsonem, ale o pierwszej będę już wolna.