Выбрать главу

– Co cię tak bawi, dziecino? – spojrzał na nią z wyży swego wzrostu powiększonych o różnicę trzech schodów Wspinała się lekko za nim, rozpromieniona i szczęśliwa.

– Ty, szeryfie. Niezły z ciebie artysta!

– Coś takiego?

– Owszem – podniosła twarz ku niemu, więc nachyl’ się, żeby ją pocałować.

– To lubię – oznajmił, przesuwając dłoń na jej pośladki i popychając ją lekko w stronę potwornie zniszczonych drzwi na pierwszym piętrze.

– Jesteś pewien, że to tu? – Keshia nagle straciła rezon.

– Całkowicie pewien, złotko. Zawsze tu siedzi, tępy głupek. Wypruwa z siebie flaki w tym szambie. Flaki, serce i duszę. Sama zobaczysz.

Tabliczka na drzwiach głosiła: „Alejandro Vidal”. Żadnych sloganów, żadnych obietnic i tym razem żadnych graffiti. Tylko nazwisko.

Keshia usunęła się czekając, aż Luke zapuka, ale się zawiodła. Otworzył drzwi potężnym kopniakiem, omal nie wyrywając ich z zawiasów.

– Que…! - drobny Latynos zerwał się przerażony zza biurka i wybuchnął śmiechem. – Luke, ty draniu, jak się masz? Że też od razu nie zgadłem, że to ty! Przez moment myślałem, że w końcu przegiąłem pałę i przyszła po mnie mafia.

Lucas podszedł do niego i zamknął go w niedźwiedzim uścisku. Minęło kilka minut, zanim obaj przypomnieli sobie o Keshii. Minuty te wypełnił stek meksykańskich przekleństw, wypowiadanych czystą hiszpańszczyzną Alejandra i łamanym dialektem, którego Luke nauczył się w więzieniu. Dowcipy o „podwójnych rurach” ginęły w potoku niezrozumiałych idiomów, po części więziennych, po części zaś rodem z latynoskich enklaw stanu Kalifornia. Nagle jednak zapadła cisza, a na twarzy Keshii spoczęło ciepłe spojrzenie niespotykanie życzliwych błękitnych oczu, okraszone uśmiechem, który rozprzestrzeniał się powoli na całą brodatą twarz. Alejandro Vidal był typem człowieka, do którego się zwracasz, gdy masz kłopot, przed którym otwierasz serce. Jego twarz mogła być twarzą kapłana lub zgolą świętego.

– Cześć – odezwał się nieśmiało. – Ten niewychowany skurczybyk na pewno nie wpadłby na pomysł, żeby nas sobie przedstawić. Jestem Alejandro – wyciągnął rękę.

– Keshia.

Ceremonialnie uścisnęli sobie dłonie, po czym Alejandro podsunął im oba posiadane krzesła, sam zaś przysiadł na skraju biurka.

Nie był aż taki niski, jak się początkowo zdawało, choć przy Lucasie robił wrażenie karzełka. Całą uwagę przykuwały w nim zresztą oczy – czułe i rozumiejące. Nie porywały jak oczy Luke’a – człowiek sam chętnie wychodził im naprzeciw. Wszystko w nim było ciepłe: uśmiech, spojrzenie, którym obejmował swoich gości. Był to człowiek, który wiele w życiu widział, nie miał jednak w sobie cynizmu. Doświadczenie uzbroiło go w wyrozumiałość i współczucie, poczucie humoru pozwoliło mu ustrzec się od zgorzknienia. Dziwnie kontrastował z Lucasem, ale Keshia instynktownie poczuła do niego sympatię i zrozumiała, dlaczego ci dwaj, zetknąwszy się, zostali przyjaciółmi.

Alejandro podał im herbatę i zaczął wymieniać z Lucasem błazeńskie uwagi. Nie widzieli się ponad rok, musieli więc nadrobić zaległości.

– Od dawna mieszkasz w Nowym Jorku? – zagadnęła Keshia, żeby coś powiedzieć.

– Prawie trzy lata.

– I wystarczy – wtrącił się Luke. – Jak długo jeszcze masz zamiar taplać się w tym gównie, zanim wreszcie zmądrzejesz i wrócisz do domu? Powinieneś się przenieść do Los Angeles.

– Tu robię coś konkretnego. Cały kłopot w tym, że leczymy ich praktycznie dorywczo. Stary, gdybym miał warunki, żeby umieścić ich tu na stałe, błyskawicznie wyprowadziłbym ich na ludzi.

– Leczysz młodocianych narkomanów? – zainteresowała się Keshia. Oto miała temat do dobrego reportażu, lecz bardziej niż temat zaciekawił ją ten człowiek.

– Narkomanów, drobnych przestępców… Zresztą jedno przeważnie chodzi z drugim w parze. – Alejandro ożywił się wyjaśniając zadania, jakie spełniała jego placówka. Pokazał Keshii statystyki, wykresy, historie pacjentów i opracowania dotyczące planów na przyszłość. Niewiele jednak dało się zrobić, by ominąć zasadniczy problem: brak stałej kontroli nad pacjentem. Dopóki te dzieci wracały nocą na ulice, do rozbitych rodzin, do domów, gdzie matka świadczyła usługi na jedynym łóżku, ojciec robił pijackie awantury, a bracia wstrzykiwali sobie kompot w ubikacji, był praktycznie bezsilny. – Chodzi o to – mówił – żeby wyrwać ich z tego środowiska. Zmienić cały tryb ich życia. To konieczne, ale tutaj prawie niewykonalne – niechętnym gestem objął łuszczące się ściany. Ośrodek istotnie był bliski kompletnej ruiny.

– Mimo to uważam cię za świra – Luke zaśmiał się z maskowanym podziwem. Lekceważony, wyśmiewany, opluwany i kopany, Alejandro wierzył w swoje marzenia. Podobnie jak Luke.

– Patrz na siebie – odparował Meksykanin. – Masz zamiar wyperswadować światu budowanie więzień? Hombre, gwarantuję ci, że tego nie dożyjesz – wywrócił oczy do góry i wzruszył ramionami.

Keshia z trudem hamowała rozbawienie, przysłuchując się ich rozmowie. Meksykanin przemawiał do niej nieskazitelną angielszczyzną, lecz zwracając się do przyjaciela przechodził na uliczny żargon. Nie była pewna, czy ma to być szyfr, żart czy symbol łączących ich więzów. Może wszystko po trosze.

– Dobra, chytrusie, sam zobaczysz. Za trzydzieści lat nie będzie w tym kraju ani jednego czynnego więzienia.

Z całej odpowiedzi Keshia wyłowiła tylko słowa „loco” i „cabeza”. Luke widać zrozumiał więcej, bo wystawił do góry środkowy palec prawej ręki.

– Luke, tu jest dama! – rzekł ze zgorszeniem Alejandro, w jego głosie jednak słychać było śmiech i Keshia poczuła, że jej obecność przestaje go krępować. – Keshia, powiedz, czym się zajmujesz.

– Jestem publicystką.

– I to dobrą – wtrącił Lucas. Roześmiała się i dała mu sójkę w bok.

– Wstrzymaj się z opinią do przeczytania wywiadu. Zresztą i tak nie jesteś obiektywny.

Alejandro przyglądał im się z uśmiechem. Instynktownie pojął, że nie jest to błahy flirt czy romans na jedną noc. Po raz pierwszy widział przyjaciela w towarzystwie kobiety. Dotychczas Luke uważał, że miejsce kobiet jest w łóżku, i wracał do nich, gdy było mu to potrzebne. Ta dziewczyna musiała być kimś szczególnym. Różniła się też od innych. Robiła wrażenie inteligentnej i miała styl. Zastanawiał się, gdzie Luke ją poznał.

– Może pójdziesz z nami na kolację? – Luke podsunął mu cygaro. Alejandro zapalił i na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.

– Cubano? Luke skinął głową.

– Ta dama ma niezłe zapasy.

Alejandro gwizdnął przez zęby, Luke zaś wprost spęczniał z dumy. Jego kobieta miała coś, czego darmo by szukać w całej dzielnicy: kubańskie cygara.

– No to co z kolacją?

– Lucas, nie mogę. Chciałbym bardzo, ale… – Meksykanin machnął ręką w stronę góry papierów piętrzącej się na biurku. – O siódmej mam zajęcia dla rodziców.

– Terapia grupowa?

– Zgadza się. Jeśli uda się dotrzeć do rodziców, to pomaga. Czasami.

Keshia nagle odniosła wrażenie, że Alejandro chce wyczerpać morze za pomocą naparstka. Poczuła do niego szacunek za to, że próbuje.

– Umówimy się kiedy indziej. Jak długo będziesz w mieście? – zapytał.

– Dziś. Jutro. Ale jeszcze wrócę. Alejandro uśmiechnął się i klepnął go w ramię.

– Wiem, że wrócisz, stary. I bardzo się cieszę, że jesteś szczęśliwy – objął ich spojrzeniem, w którym było coś na kształt błogosławieństwa.