Siedziała w rogu sali. Uśmiechnął się z daleka, a kiedy do niej podszedł, nachylił się, żeby ją pocałować.
– Stęskniłem się za tobą, złotko.
Nie uświadamiał sobie nawet jak bardzo do chwili, gdy znów ją zobaczył. Przyjrzał jej się uważnie. Miała w oczach jakiś dziwny wyraz… taki sam, jaki spostrzegł, gdy widzieli się po raz ostatni. Oprócz tego wyraźnie schudła.
– Zeszczuplałaś – rzekł oskarżycielskim tonem.
– Tak, ale niewiele. Śmiesznie się odżywiam, kiedy piszę.
– Powinnaś dbać o to, żeby odżywiać się dobrze.
– W „Le Mistral”? A może zdrowiej byłoby w „La Cóte Basque”? – Znów się z nim droczyła, nie złośliwie, ale z jakąś dziwną zajadłością.
– Keshia, złotko, naprawdę jesteś już za stara na hipiskę – odparował.
– Masz całkowitą słuszność. W ogóle zresztą nie biorę tego w rachubę. Po prostu odwalam galerniczą pracę przy maszynie. Ostatnio mam uczucie, że wreszcie wychodzę na prostą. To krzepiące.
Kiwnął głową w milczeniu i zapalił cygaro. Zastanawiał się, czy te niepokojące objawy są związane z przepracowaniem. Cóż, zapamiętanie Keshii w pracy było bardzo chwalebne, lecz mało prawdopodobne. Subtelne zmiany, jakie w niej zauważał, nie dawały się precyzyjnie określić. Była teraz szczuplejsza, jakby bardziej nerwowa, choć wypowiadała się z większą pewnością siebie. Zmiany jednak sięgały głębiej, o wiele głębiej – o tym był przekonany.
– Czy w tym przybytku serwują coś co picia? – żałośnie przebiegł wzrokiem wypisane kredą na tablicy menu. Nie było w nim nawet wzmianki o koktajlach, jedynie sok z marchwi albo z małży. Na myśl o tym ostatnim żołądek podszedł mu do gardła.
– Och, Edwardzie, nie pomyślałam, że miałbyś ochotę na drinka! – w oczach Keshii zamigotały wesołe iskierki. – Doprawdy, zbyt długo cię nie widywałam. Musiałam jednak przez jakiś czas być sama.
– Powiedziałbym, że wyszło ci to na zdrowie, ale wcale nie jestem tego pewien. Moim zdaniem pracujesz za ciężko.
Keshia powoli pokiwała głową.
– Owszem, tak było. Chciałam wreszcie ustalić swoją pozycję w branży. I wiesz, coraz trudniej mi się zmusić do redagowania tej przeklętej rubryki. Może powinnam dać sobie z nią spokój?
– Mówisz poważnie? – Edward zaniepokoił się nieco. Jeżeli Keshia zrezygnuje z rubryki Hallama, jak często będzie miał okazję ją oglądać na galowych spędach śmietanki Nowego Jorku?
– Zastanowię się jeszcze. Nie chcę robić niczego pochopnie. Ale siedem lat to kawał czasu. Może już pora wysłać Martina na emeryturę.
– A co z Keshia Saint Martin? Spojrzała mu w oczy bez słowa.
– Keshia, kochanie, chyba nie zamierzasz palnąć jakiegoś głupstwa, prawda? Przyznam, że odczułem pewną ulgę na wieść o twojej decyzji co do Whitneya. Zastanawiałem się tylko, czy to oznacza…
– Nie, z moim młodym przyjacielem z SoHo również zerwałam. Prawdę mówiąc, tego samego dnia. Była to swego rodzaju czystka. W rezultacie odczułam wielką ulgę.
– Teraz jesteś sama?
Skinęła głową, klnąc w duchu jego dociekliwość.
– Tak. Ja i moja praca. Bardzo mi się to podoba – uśmiechnęła się promiennie.
– Może na jakiś czas właśnie tego ci trzeba. Ale nie pal za sobą wszystkich mostów.
– Dlaczego?
– Bo jesteś za młoda i za ładna, żeby spleśnieć nad maszyną do pisania. Nie zatracaj się tak bez reszty.
– „Zatracać się”, Edwardzie? Mam wrażenie, że wreszcie znalazłam swoje prawdziwe „ja”.
O Boże, pomyślał, znowu ma taką samą minę jak jej ojciec! Czuł, że Keshia podjęła jakąś ważną decyzję, nie wiedział tylko, czego ona dotyczy.
– Proszę cię, bądź ostrożna – rzekł, zapalając wygasłe cygaro. – I nie zapominaj, kim jesteś.
– Czy masz pojęcie, jak często to słyszałam? – prychnęła ze złością. – Nie martw się, nie zapomnę. Idę o zakład, że ty do tego nie dopuścisz.
Twardy wyraz malujący się w jej oczach zupełnie zbił go z tropu. Trwało to jednak tylko chwilę, po czym Keshia wskazała wiszącą na ścianie tablicę.
– A więc na co masz ochotę? – zapytała, uśmiechając się przelotnie. – Proponuję omlet z krewetkami i awokado. Jest pyszny.
– Wezwać ci taksówkę?
– Nie, chętnie się przejdę. Uwielbiam październik w Nowym Jorku.
Jesienny dzień był wietrzny i przejrzysty. Co roku o tej porze wszystko zdawało się nagle czystsze, jaśniejsze i pełne życia, a człowiek zaczynał czuć werwę, by pieszo przemierzyć cały świat.
– Zadzwoń do mnie niedługo. Martwię się, kiedy całymi tygodniami nie dajesz znaku życia, a z drugiej strony nie chciałbym ci się narzucać.
Co za cudowna przemiana, pomyślała z przekąsem, na głos zaś zapewniła:
– Ależ skąd, wcale się nie narzucasz. Dzięki za lunch. Sam widzisz: nie był taki zły!
Cmoknęła go w policzek i odmaszerowała, odwracając się jeszcze, żeby mu pomachać, kiedy zatrzymała się na światłach.
Przeszła Trzecią Aleją do Sześćdziesiątej Ulicy i skręciła do parku. Nadkładała w ten sposób drogi, ale dzień był zbyt piękny, by zamykać się w czterech ścianach. Oddychała pełną piersią, z uśmiechem mijając rozbawione dzieci o zaróżowionych policzkach. Zdrowo wyglądające dziecko stanowiło rzadkość w Nowym Jorku. Zwykle małe buzie znaczył ziemisty odcień mokrej zimy albo blada obrzmiałość dusznego lata. Wiosna przemykała przez Manhattan tak ulotnie…
Jesień była inna. Jesień przynosiła chrupiące jabłka i dynie na straganach, jakby stworzone, by rzeźbić w nich oblicza na święto Halloween. Porywiste wiatry omiatały niebo z szarych chmur, ludzie zaś poruszali się raźniejszym krokiem. Nie marzli ani się nie pocili, nie byli ani zmęczeni, ani wściekli. Nowojorczycy napawali się październikiem, weseli i pełni i życia. A Keshia szła przez park, chłonąc zewsząd ten podniosły nastrój.
Alejki zasłane były liśćmi, które podrywały się przy każdym kroku, drapiąc ją po kostkach. Na przystanku kucykowych zaprzęgów malcy domagali się następnej przejażdżki. Zwierzęta z zoo odprowadziły ją wzrokiem, a w chwilę później kurant zaczął wydzwaniać godzinę. Keshia przystanęła pod zegarem w grupce matek z dziećmi.
Dzieci. Jak prześmiesznie byłoby mieć obok siebie taką małą osóbkę! Kogoś, komu wyciera się z brody resztki czekolady, a wieczorem czyta bajki i tuli na dobranoc. Kogoś, kto rano gramoli ci się do łóżka z zimnymi stopkami. Szkoda, że zaraz trzeba by mu mówić, kim jest i do czego będzie zobowiązany, gdy dorośnie. To właśnie był powód, dla którego nigdy nie marzyła o dziecku. Po co miała krzywdzić niewinną istotę? Wystarczy, że ona sama żyje z tym od tylu lat. Nie, żadnych dzieci. Nigdy.
Kurant umilkł, pozłacane zwierzątka zamarły w ostatnim takcie mechanicznego walca. Dzieci rozbiegły się ku przenośnym kramom. Keshia nagle również zapragnęła mieć czerwony balonik. Kupiła go za ćwierć dolara i przywiązała do guzika przy rękawie. Tańczył na wietrze wysoko nad jej głową, tuż pod koronami wielkich parkowych drzew. Roześmiała się: miała ochotę biec przez całą drogę do domu.