Minęła jeszcze staw, na którym ścigały się modele żaglówek, i ruszyła do bramy w ślad za piastunkami, statecznie pchającymi wielkie, landarowate angielskie wózki, okryte kipielą koronek. Z przeciwka nadciągała grupka francuskich nianiek, już z dala emanując grubo słodzoną wrogością. Świat ten – jak każdy inny – rządził się własnymi prawami. Autochtonki trzymały się na uboczu, zdominowane zarówno przez Angielki, jak i przez Francuzki. Szwajcarki i Niemki tworzyły własne kółko. W tej klasie Murzynki nie trafiały się nigdy; były pariaskami.
Na widok portiera Keshia speszyła się i gwałtownie przyciągnęła balonik. Windziarz udawał, że go nie zauważa.
– Dzień dobry pani.
– Dzień dobry, Sam.
Miał na sobie ciemny zimowy uniform i nieśmiertelne białe rękawiczki. Od dwudziestu czterech lat woził ludzi z góry na dół i z dołu do góry, nawet nie patrząc im w oczy. „Dzień dobry pani”… „Dzień dobry, Sam”… „Dobry wieczór pani”… „Dobry wieczór, Sam”… Dwadzieścia cztery lata ze wzrokiem utkwionym w ścianę. Za rok przejdzie na emeryturę, a w nagrodę dostanie pozłacany zegarek i butelkę dżinu. Jeśli wcześniej nie umrze, wpatrzony w ten sam punkt na ścianie.
– Dziękuję, Sam.
– Służę pani.
Drzwi windy cicho zamknęły się za nią. Keshia znalazła klucz i weszła do mieszkania.
Na stoliku w holu leżała już popołudniowa gazeta. Dawniej czytanie gazet sprawiało jej przyjemność, ostatnio jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że pełne są potwornych, coraz gorszych wieści. Trzęsienie ziemi w Chile, tysiące ofiar. Wznowienie konfliktu na Bliskim Wschodzie. Głodujące dzieci. Morderstwa w Bronksie. Afery na Manhattanie. Zamieszki w więzieniach. Te ostatnie martwiły Keshię najbardziej.
Ledwie zerknęła na pierwszą stronę i nagle zamarła z ręką wciąż wspartą o drzwi. Nagłówek krzyczał: STRAJKI W SAN QUENTIN. SIEDMIU ZABITYCH.
– Boże… – wyszeptała. – Spraw, żeby był zdrów i cały…
Jakby w odpowiedzi na jej modlitwę zadzwonił telefon. Keshia mechanicznie ruszyła do salonu, nie odrywając wzroku od gazety.
– Halo… – odezwała się nieswoim głosem.
– Keshia?
– Słucham?
– Czy to panna Saint Martin?
– Niestety, nie ma jej… Lucas?
– Tak, do licha. Co ty tam wyprawiasz? – oboje byli zdrowo zakłopotani.
– Ja… przepraszam… O Boże, nic ci nie jest? Co się stało? – nagły strach złapał ją za gardło, ale bała się mówić otwarcie. Artykuł zmienił jej podejrzenia w pewność.
– Naturalnie, że nic mi nie jest. Masz głos, jakbyś zobaczyła ducha.
– Trafił pan w samo sedno, panie Johns. Czekam na wyjaśnienia.
– Powiedzmy, że zaczekasz jeszcze parę godzin, a wtedy powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć, i jeszcze wiele innych rzeczy. Naturalnie w granicach rozsądku – Luke zaśmiał się ochryple, ze znużeniem.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Pakuj walizki, staruszko! Dostaję już świra bez twoich okrągłości! Może byś tak wsiadła w najbliższy samolot?
– Do San Francisco? Poważnie?
– Najzupełniej poważnie. Kupa czasu minęła, odkąd po raz ostatni pieściłem twój mały tyłeczek.
– Kocham cię, wariacie. Och, gdybyś wiedział, jak bardzo za tobą tęskniłam, a dosłownie przed chwilą przeczytałam w gazecie…
– Nieważne – przerwał jej ostro. – U ciebie wszystko w porządku?
– Tak. Jakie masz plany? – zapytała z westchnieniem.
– Wziąć parę dni wolnego i zamęczyć cię na śmierć. O której możesz tu być?
Keshia spojrzała na zegarek.
– Jest trzecia. Nie orientujesz się, kiedy mam samolot?
– O wpół do szóstej z lotniska Kennedy’ego. Zdążysz?
– Czekaj… O czwartej powinnam wyjść z domu, czyli… a niech to! Zdążę – zerwała się z krzesła. – Co mam zabrać?
– Twoje słodkie ciałko.
– Oprócz tego, głuptasie. Jaka tam jest pogoda?
– Mokra. We dnie ciepło, w nocy zimno. Zresztą nie wiem, sprawdź w „Timesie”. I nie waż się przypadkiem przyjeżdżać w futrze z norek.
– Skąd wiesz, że mam futro z norek? Nigdy go nie widziałeś – teraz Keshia śmiała się już pełną piersią.
– Wydedukowałem. Nie bierz go.
– Nie miałam zamiaru. Jeszcze coś?
– Tylko informacja, że stanowczo za bardzo cię kocham, kobieto. I że w przyszłości już nie spuszczę cię z oka.
– Obiecanki cacanki! Słuchaj… wyjdziesz po mnie?
– Na lotnisko? – w głosie Luke’a odbiło się zaskoczenie.
– Mhm.
– Może rozsądniej będzie, jeśli tego nie zrobię? Znów to samo. Rozsądek, ostrożność.
– W nosie mam rozsądek – oznajmiła. – Nie widzieliśmy się prawie trzy tygodnie, a kocham cię do szaleństwa.
– Wyjdę po ciebie – rzekł radośnie.
– Nie zapomnij!
– Tak jest, proszę pani – gromki śmiech załaskotał ją w ucho, nim odłożyła słuchawkę.
Przez ubiegłe trzy tygodnie Luke toczył walkę ze swoim sumieniem i przegrał ją – a może wygrał, nie potrafił tego osądzić. Wiedział jedno: niezależnie od tego, ile miało go to kosztować, nie mógł utracić Keshii.
ROZDZIAŁ 17
Samolot wylądował o 19.14 czasu San Francisco i zanim jeszcze podkołował do bramy, Keshia pomimo usilnych nalegań stewardesy od razu ustawiła się przy drzwiach.
Podróżowała klasą turystyczną, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Ubrana była w czarne wełniane spodnie, czarny sweter i ciemne okulary, przez ramię miała przewieszony trencz. Strój był skromny – może nawet zbyt skromny – a przy tym szalenie elegancki. Mijani mężczyźni odprowadzali ją wzrokiem, kobiety również – z zazdrością. Smukłe biodra, proste ramiona, gęste włosy i ogromne chabrowe oczy Keshii nie mogły być nie zauważone. Mimo niskiego wzrostu zwracała na siebie uwagę, nawet jeśli występowała incognito.
Miała wrażenie, że nim otwarto drzwi, minęły wieki. W kabinie panował zaduch, ludzie obijali sobie nogi bagażami, jakieś dziecko zaczęło płakać. W końcu z zewnątrz wpadł powiew świeżego powietrza i tłum najpierw drgnął, a potem runął przed siebie. Smukłe cielsko samolotu wypluło na rampę swoją zawartość niczym pastę do zębów wyciśniętą z tubki. Keshia przepchnęła się pomiędzy współtowarzyszami podróży. Pierwszą osobą, którą zobaczyła, był Lucas.
Jego głowa sterczała wysoko ponad tłumem, czarne włosy lśniły w świetle lamp, w całej zaś postaci dawało się wyczuć radosne oczekiwanie. Pomachała do niego ręką. Po chwili znalazł się przy niej i poderwał ją wysoko w ramionach.
– Och, staruszko, jak się cieszę!
– Luke! – uśmiechnęła się promiennie.
Ich wargi zetknęły się w długim, zachłannym pocałunku. Do diabła z pismakami, niech się napatrzą! Wreszcie była z nim, mogła schronić się w jego objęciach. Podróżni opływali ich dokoła jak kamień w środku strumienia. Zanim zdołali się od siebie oderwać, wokół nie było już nikogo.
– Bierzmy walizki i jazda do domu! – zakomenderował Luke.
Z zażyłym uśmiechem, postronnemu widzowi mogącym nasunąć myśl, że od dawna dzielą życie, zjechali na dół ruchomymi schodami, trzymając się mocno za ręce. Ludzie odprowadzali ich wzrokiem. Stanowili parę, którą się zauważa, na którą patrzy się chciwie i z zazdrością.
– Ile walizek przytargałaś?
– Dwie.
– Dwie? Spędzimy tu ledwie trzy dni! – zaśmiał się i znów mocno ją uścisnął.
Keshia stłumiła jęk zawodu. Tylko trzy dni? Liczyła się jednak każda, nawet najkrótsza chwila.
Luke wybrał walizki z obrotowej taśmy i wsadził je pod pachę, nie wypuszczając jej z objęć.