– Nie jesteś dziś zbyt rozmowna. Zmęczona?
– Nie. Szczęśliwa. – Keshia podniosła głowę i przytuliła się do niego jeszcze mocniej. – Tak bardzo się za tobą stęskniłam!
– Już nigdy nie zostawię cię samej na tak długo. Źle mi to robi na nerwy.
Keshia jednak wiedziała, że w każdej chwili grozi im ponowne rozstanie, może nawet na dłużej. Takie właśnie było jego życie. Z wysiłkiem odsunęła od siebie czarne myśli. Ich trzydniowe wakacje właśnie się zaczęły.
– Gdzie będziemy mieszkać? – spytała, kiedy czekali na taksówkę. Jak dotąd wszystko szło jak z płatka. Żadnych kamer, żadnych reporterów. Nikt nawet nie podejrzewał, że wyjechała z Nowego Jorku. Uprzedziła agenta, że nie będzie jej przez parę dni i żeby w tym czasie wykorzystali w rubryce Hallama skrawki, które nie zmieściły się w ostatnim wydaniu, zanim znów będzie się mogła skupić na towarzyskich plotkach.
– W „Ritzu” – oświadczył Luke uroczyście, wrzucając jej walizki na przedni fotel taksówki.
– Naprawdę? – roześmiała się, wsiadając.
– Sama zobaczysz! – rzekł z dumą i nagle zmarkotniał. – Słuchaj, jeśli wolisz się zatrzymać w „Fairmoncie” czy „Huntingtonie”, to… Tam jest wprawdzie ładniej, ale pomyślałem, że wolałabyś…
– Rozumiem, że „Ritz” jest bardziej dyskretny? Luke roześmiał się, widząc jej minę.
– O tak, staruszko. To właśnie najbardziej podoba mi się w „Ritzu”. Jest taaaki dyskretny!
Hotel „Ritz” mieścił się w dużym, pamiętającym zapewne lepsze czasy szarym domu, położonym w samym sercu Pacific Heights. Dawniej jego splendor musiał robić wrażenie: dziś gościł wyrzutków: zasuszone staruszki i zramolałych starców, nie licząc przepływających pośpiesznie między nimi gości, dla których nie starczyło miejsca w okazałych rezydencjach w sąsiedztwie. Mieszkańcy hotelu stanowili więc dziwaczny melanż i tak samo było z wystrojem: koślawe, zakurzone kryształowe żyrandole, krzesła obite spłowiałym aksamitem, kwieciste zasłony u okien, a tu i ówdzie barokowa mosiężna spluwaczka.
Luke rozejrzał się szybko na prawo i lewo, prowadząc ją do środka. Za ladą recepcyjną kręciła się nerwowo podstarzała dama. Włosy miała splecione w dwa obwarzanki nad uszami, a jej sztuczne zęby wyglądały tak, jak gdyby w ciemnościach świeciły własnym światłem.
– Dobry wieczór, pani Ernestyno – rzekł grzecznie Luke. Najśmieszniejsze w tym wszystkim wydawało się Keshii to, że imię Ernestyna pasowało do staruszki jak ulał.
– Dobry wieczór, panie Johns. – Ernestyna przyjrzała się Keshii z aprobatą. O, tacy goście są tu mile widziani! Przecież to w końcu „Ritz”.
Luke wprowadził Keshię do rdzewiejącej windy, obsługi, wanej przez siwego człowieczka, który nucił pod nosem „Dixie”, wioząc ich na pierwsze piętro.
– Zwykle chodzę pieszo – rzekł. – Pomyślałem jednak, że zaprezentuję ci wszystkie tutejsze zabytki.
Tabliczka wisząca w windzie głosiła, że śniadanie podaje się o siódmej, lunch o jedenastej, a obiad o piątej. Keshia zachichotała z uciechy.
– Dziękuję, Joe. – Luke delikatnie poklepał starego windziarza po plecach i sięgnął po walizki.
– Czy odnieść bagaże, proszę pana?
– Nie trzeba, dziękuję. – Mimo to dyskretnie wsunął banknot do ręki starego. – W lewo – dodał, ruszając długim korytarzem. Podłogę pokrywał dywan w kolorze czerwonego wina, na ścianach wisiały spłowiałe sztychy.
Luke przekręcił klucz w zamku, postawił walizki i przygarnął ją do siebie.
– Tak się cieszę, że jesteś. Bałem się, że nie znajdziesz dla mnie czasu.
– Chyba żartujesz! Dla ciebie zawsze mam czas. Czy zamierzasz stać w drzwiach przez całą noc?
– O, nie – porwał ją z ziemi i przeniósł przez próg do pokoju, na którego widok zaparło jej dech w piersi. Nigdy w życiu nie widziała takiej ilości błękitnego pluszu i satyny w jednym miejscu.
– Boże, tu jest cudownie – roześmiała się. – Wprost niewiarygodnie!
Potężne łoże wyposażone było w aksamitny baldachim wsparty na czterech kolumienkach. Fotele, kapa na łóżku, szezlong i przybranie staroświeckiej toaletki – wszystko miało ten sam odcień. Nawet zdeptany dywan pysznił się błękitnym kwiatowym deseniem. Keshia spojrzała w okno i aż westchnęła z zachwytu.
Widać przez nie było ciemny przestwór zatoki, oświetlony w dali latarniami na wzgórzach Sausalito i mrugającymi światłami drogowymi na moście Złote Wrota.
– Luke, tu jest bajecznie! – w oczach Keshii także pojawił się blask.
– „Ritz” pada ci do stóp, madame.
– Kocham cię – rzuciła mu się na szyję, omal nie łamiąc obcasów.
– Gdzie ci tam do mnie… Nawet w jednej czwartej nie kochasz mnie tak, jak ja ciebie.
– Milcz, podły oszczerco!
Usłuchał, pocałunkiem zamykając także jej usta i niosąc ją na błękitne łoże.
– Głodna?
– Nie wiem. Jestem tak szczęśliwa, że mąci mi się w głowie. – Keshia sennie obróciła się na bok i pocałowała go w szyję.
– Co powiesz na spaghetti?
– Mhm… Chętnie – wymruczała, nie ruszając się z miejsca. Według czasu nowojorskiego dochodziła pierwsza w nocy i Keshia nie miała najmniejszej ochoty zrywać się z pościeli.
– Wstawaj, staruszko! – zawołał Luke, ściągając z niej prześcieradło.
– O, nie, tylko nie pod prysznic!
– Jeśli zaraz nie wstaniesz, zleję cię wodą tu, w łóżku – oznajmił, dokumentując to klapsem w jej nagi pośladek.
– Nie ośmieliłbyś się – stwierdziła z leniwym uśmiechem, nie otwierając oczu.
– Ja bym się nie ośmielił? – zażartował, patrząc na nią z czułością.
– Chryste, pewnie gotów jesteś to zrobić, kanalio. Czy mogę zamiast natrysku wybrać kąpiel w wannie?
– Możesz wybrać, co chcesz, pod warunkiem, że wstaniesz.
Keshia otworzyła jedno oko i przyjrzała mu się uważnie.
– W takim razie wybieram ciebie.
– Po kolacji. Nie miałem dziś czasu na lunch i umieram z głodu. Chciałem pozałatwiać wszystko przed twoim przyjazdem.
– I pozałatwiałeś? – Keshia oparła się na łokciu i sięgnęła po papierosa. Właściwie od początku czekała na te słowa i teraz w jej głosie było tyleż napięcia co w jego wzroku.
– Tak. Zakończyliśmy sprawę – twarze zabitych rozbłysły mu w pamięci.
– Luke… – nigdy nie pytała go bezpośrednio o te sprawy, a on nigdy nie oferował się z wyjaśnieniami.
– Słucham? – Cała jego postać stała się nagle uosobieniem czujności.
– Nie powiesz mi, żebym pilnowała własnego nosa? Wzruszył ramionami i powoli potrząsnął głową.
– Nie. Wiem, do czego zmierzasz, i przyznaję, że masz prawo pytać. Chcesz wiedzieć, co tu robiłem, czy tak?
Keshia skinęła głową.
– Przecież sama się domyśliłaś. – Luke nagle jakby się postarzał. Głos także miał znużony. Świąteczny nastrój naraz prysł.
– Chyba tak. Chyba podświadomie wiedziałam od początku, ale dziś po południu… – jej głos zamarł. Dziś? Wydawało jej się, że minęły lata. – Dziś po południu zobaczyłam nagłówek w gazecie… strajk w San Quentin był twoim dziełem, prawda?
Luke pokiwał głową jeszcze wolniej niż przedtem.
– Co mogą ci za to zrobić?
– Kto? Psy?
– Między innymi.
– Nic konkretnego. Przynajmniej na razie. Jestem czysty, staruszko, choć może to też nie za dobrze. Nie są w stanie się do mnie przyczepić i dlatego pewnego dnia wykończą mnie po królewsku i całościowo, z samej chęci zemsty.
W głowie Keshii zabrzęczał pierwszy sygnał ostrzegawczy.
– I mogą to zrobić? – zapytała tępo, rzeczywiście jak ktoś świeżo obudzony ze snu.