– Raczej nie… Na pewno jesteś już śpiąca.
– Nic podobnego. Nie rób ceregieli i wchodź.
– Dobrze, wstąpię na porcję sałatki owocowej.
– Spróbuj tylko, a gorzko pożałujesz! I żebyś nie mówił, że cię nie ostrzegałam! – zamierzyła się na niego opróżnioną piersiówką, lecz Alejandro uchylił się zręcznie.
W mieszkaniu było cicho i przytulnie, oświetlone lampkami drzewko skrzyło się w kącie salonu. Alejandro opadł na sofę, Keshia zaś zniknęła w kuchni.
– Hej! – zawołał za nią.
– Słucham?
– Zrób jeszcze czekolady! – Miał już dość koniaku. Po chwili Keshia wniosła dwa garnuszki gorącego napoju, nakryte białymi czapami bitej śmietany. Usiedli obok siebie na podłodze, wpatrując się w choinkę.
– Wesołych świąt, panie Vidal.
– Wesołych świąt, panno Saint Martin.
Milczeli, myśląc o minionych latach, o bliskich ludziach, i myśli obojga – każde swoim torem – skierowały się w stronę Luke’a. Alejandro leżał wyciągnięty na podłodze z zamkniętymi oczyma. W sercu czuł przyjemne ciepło, które zawdzięczał obecności Keshii. Polubił ją, może nawet więcej, niż polubił…
– Nie ma sensu, żebyś tłukł się po nocy do Harlemu – odezwała się nagle. – Dam ci poduszkę, koc i możesz spać na kanapie. Dzięki temu w świąteczny ranek nie obudzę się sama w pustym domu. Po śniadaniu możemy pójść do parku. Mówię ci, zostań.
– Nie będę przeszkadzać?
– Naturalnie, że nie!
Widział, że mówi szczerze. On sam miał nieokreślone wrażenie, że w pewnym sensie także jej potrzebuje.
– Jesteś pewna?
– Oczywiście. I wiem, że Lucas nie miałby nic przeciwko temu.
Były święta. Boże Narodzenie – czas, który poświęca się bliskim. Czas dla dzieci i zwierząt; nawet wielkim psom wolno wtedy wejść do salonu i targać szeleszczące kolorowe papiery po gwiazdkowych prezentach. W tym roku Keshia przesłała kilka nijakich książek do biblioteki Edwarda. Dla ciotki Hil kupiła serwetki z Porthault, choć z góry wiedziała, że utoną wśród setek innych ułożonych w wielkim kredensie jej londyńskiego domu. Z kolei Hilary przysłała jej perfumy i apaszkę z kolekcji Hardy’ego Amesa, Edward bransoletę, która była za duża i zupełnie nie w jej stylu, Totie zaś – szydełkową czapeczkę odpowiednią dla pięcioletniego dziecka. Totie się starzała; wszyscy się starzeli. A ta pocztowa wymiana prezentów była tak bezduszna, tak wyzuta z serdecznych treści, jakie niesie dar od kogoś, kto rzeczywiście jest ci bliski! Keshia cieszyła się, że wraz z Alejandrem nie silili się na żadne prezenty. Dali sobie coś o wiele cenniejszego – swoją przyjaźń. Miała wrażenie, że poza Lucasem jest to jedyny człowiek, którego może nazwać przyjacielem.
– Zostaniesz? – przechyliła się, by na niego spojrzeć.
– Z przyjemnością – Alejandro otworzy! jedno oko i wyciągnął do niej rękę. – Jak na wariatkę jesteś bardzo miła.
– Dzięki za komplement – prychnęła, cmoknęła go w czoło i wyszła do holu, by wyjąć z szafy świeżą pościel.
Kilka minut później, zamykając drzwi do swojej sypialni, szepnęła:
– Wesołych świąt!
Miało to oznaczać: „Dziękuję”.
ROZDZIAŁ 24
Keshia wybrała się wreszcie na zakupy. Doszła do wniosku, że jeśli nadal będzie siedzieć w domu czekając bez końca na Luke’a, niechybnie oszaleje. Skrupulatnie obejrzała wszystkie działy Bendela, potem przez godzinę włóczyła się po butikach przy Madison Avenue. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła po powrocie, była walizka Luke’a, której zawartość bezładnie wylewała się na podłogę holu: pomięte koszule, grzebień, maszynka do golenia, dwa złamane cygara wplątane w pasek od spodni. Od razu było widać, że jej macho jest w domu.
Rozmawiał przez telefon, pomachał jej więc tylko ręką. Na twarzy miał szeroki uśmiech, toteż Keshia natychmiast się rozpromieniła. Podeszła i objęła go za ramiona. Już to sprawiło jej wielką ulgę. Był taki potężny, taki urodziwy! Jego włosy, miękkie jak jedwabna przędza, pachniały szamponem i rozsypywały się w palcach przy dotknięciu.
Luke odłożył słuchawkę, obrócił się w fotelu i ujął w dłonie jej twarz.
– Jakaś ty piękna, kochanie – w jego oczach płonęło gorączkowe napięcie, a ruchy dłoni były niemal gwałtowne.
– Ależ się za tobą stęskniłam!
– Ja też, skarbie. Ja też. Przykro mi z powodu świąt – wtulił twarz w jej piersi, szukając wargami sutek.
– Nie przejmuj się. W sumie spędziłam je całkiem miło. Alejandro dbał o mnie jak rodzony brat.
– To dobry człowiek.
– O, tak – potwierdziła machinalnie Keshia, daleka w tej chwili od myśli o Alejandrze Vidalu. Ona należała do Lucasa Johnsa i było to najwspanialsze uczucie, jakiego w życiu zaznała.
Nagle Luke bez pardonu złapał ją na ręce i stanowczym krokiem pomaszerował wprost do sypialni, depcząc po swoich rzeczach, którymi usiany był także dywan w salonie. Kopniakiem zamknął za sobą drzwi i dołożył wszelkich starań, aby – w razie gdyby Keshia miała jeszcze jakiekolwiek wątpliwości – dowodnie jej okazać, że wrócił.
Przywiózł jej turkusową indiańską bransoletę wyjątkowej urody. Upominki, które dla niego przygotowała, ubawiły go do rozpuku. Spoważniał dopiero wtedy, gdy wziął do rąk cenną książkę należącą niegdyś do jej ojca. Oczy mu zwilgotniały; nachylił się nad Keshia z powagą, a sposób, w jaki zetknęły się ich wargi, przypomniał im to, o czym wiedzieli od dawna: jak bardzo się kochają.
Po godzinie Luke zasiadł przy telefonie ze szklanką bourbona. Rozmawiał przez następne pół godziny, po czym oświadczył, że musi wyjść. Wrócił dopiero o dziesiątej i znów usiadł przy telefonie. Kiedy się wreszcie położył, Keshia dawno już spała. Rano wyszedł, ledwie otwarła oczy. Dzień za dniem upływał w gorączkowym napięciu. W dodatku na każdym kroku towarzyszył Luke’owi tajniak. Nawet Keshia już ich rozpoznawała.
– Mam wrażenie, że przez cały wczorajszy dzień nie zamieniliśmy ze sobą nawet słowa – zauważyła kiedyś. – Już wychodzisz?
– Dziś wrócę wcześniej. Mam huk roboty, a za trzy dni musimy być w San Francisco.
Trzy dni… Jakże mogła w ogóle sobie roić, że będą mieli czas na spacery, rozmowy, kolacje przy świecach i szepty pod kołdrą? Ten cudowny okres w ich życiu dobiegł końca, do rozprawy pozostał niecały tydzień, a do tego Luke uparcie zabraniał jej wychodzić z domu. Nie chciał dodatkowo obawiać się o jej bezpieczeństwo.
Oczywiście nie dotrzymał słowa. Wrócił późnym wieczorem, podenerwowany, zmęczony, śmierdzący cygarami i bourbonem.
– Czy naprawdę nie możesz odpocząć choćby przez pół dnia? – zapytała z wyrzutem. – Zajedziesz się na śmierć!
Luke rzucił płaszcz na oparcie krzesła.
– Do jasnej cholery, przestań zrzędzić! – wybuchnął. – I tak mam za mało czasu!
Tak rozwiał się jej idylliczny sen. Luke wpadał do domu jak po ogień, wyglądał coraz gorzej i przeważnie czuć było od niego alkohol. Wieczorami dosłownie walił się z nóg, a we śnie dręczyły go koszmary. Między nim a Keshia rozwarła się przepaść, której Luke nie pozwalał jej przekroczyć.
Ostatniego wieczoru przed wyjazdem siedziała właśnie przy biurku, gdy posłyszała zgrzyt obracającego się w zamku klucza. Tym razem był sam, trzeźwy i wyglądał jak widmo.
– Zmęczony?
– O, tak – uśmiechnął się niewesoło, opadając na fotel. W ciągu ostatnich dni wyraźnie się postarzał. Wpadnięte oczy otaczała teraz dostrzegalna siatka zmarszczek.
– Masz ochotę na drinka?
Potrząsnął przecząco głową. W jego wzroku błysnęło jednak dawne światło i Keshia nareszcie upewniła się, że ma przed sobą tego samego mężczyznę, na którego czekała przez tyle długich dni. Podeszła do niego i zarzuciła mu ramiona na szyję.