– Kocham cię – oznajmił. – Nawet po pijanemu.
– To mnie weż! – nadstawiła usta do pocałunku.
– O Boże – Luke wzniósł oczy do nieba.
W tej samej chwili szofer, załadowawszy ich walizki do bagażnika, usiadł za kierownicą. Limuzyna ruszyła. Nikt nie zauważył skromnego samochodu, który zjechał z krawężnika w pewnej odległości za nimi. Śledzono ich. Zdążyli się już do tego przyzwyczaić.
– Dokąd jedziemy?
– Do „Fairmonta”, nie pamiętasz?
– Nie do kościoła?
– Na co, u diabła, potrzebny ci kościół?
– Żeby wziąć ślub.
– A, po to… Później. Może byśmy najpierw się zaręczyli? – Luke spojrzał na otrzymany sygnet. Tak bardzo się z niego cieszył! Keshia zauważyła to spojrzenie i pojęła w lot, o czym myśli.
– Nie możesz mi go dać. Dostałeś go ode mnie, więc to nie byłyby uczciwe zaręczyny, tylko takie na niby. – Keshia miała problemy z utrzymaniem się w pionie.
– Skoro tak, musimy się zatrzymać i kupić „uczciwy” zaręczynowy pierścionek. Mam nadzieję, że nie musi to być dziesięciokaratowy brylant.
– To by było wulgarne – oświadczyła wyniośle.
– Co za ulga! – przewrócił oczyma i Keshia parsknęła śmiechem.
– Chciałabym coś niebieskiego.
– Turkus? – zażartował.
– Czemu nie? Albo lapsus paczuli…
– Masz na myśli lapis lazuli.
– Tak, dokładnie to mam na myśli. Szafiry też są ładne, ale drogie, a poza tym łatwo pękają. Moja babcia miała szafir, który…
Zamknął jej usta pocałunkiem, sięgając równocześnie do przycisku, by opuścić szybę.
– Czy jest tu sklep Tiffany’ego?
Znał już wszystkie nazwy. Człowiek, który jeszcze cztery miesiące temu był przekonany, że Pucci to imię pokojowego pieska, nauczył się żargonu wyższych klas w zdumiewającym tempie. Bendel, Cartier, Parkę Bernet, Gucci, Pucci, Van Cleef i oczywiście Tiffany, najwspanialsze na świecie targowisko klejnotów. Na pewno znajdzie się coś niebieskiego.
– Tak, proszę pana. Na Grant Avenue.
– Wobec tego proszę tam podjechać, zanim zawiezie nas pan do hotelu. Dziękuję – zasunął szybę z powrotem. Tego też zdążył się nauczyć.
– Mój Boże, Luke, zaręczymy się? Naprawdę? – z oczu Keshii trysnęły łzy.
– Tak, ale ty zostaniesz w samochodzie. Dopiero by prasa miała uciechę! „W salonie Tiffany’ego odbyły się dziś zaręczyny szlachetnie urodzonej Keshii Saint Martin. Narzeczona była niestety w stanie wskazującym na spożycie. „
– Na upicie – poprawiła.
– Słusznie – delikatnie wyjął jej z palców kubek i cmoknął ją w czubek głowy. Jechali w milczeniu, przytuleni do siebie. Na twarzy Luke’a malował się błogi spokój, jakiego nie dane mu było zaznać od tygodni.
– Szczęśliwa? – spytał półgłosem.
– Bardzo.
– Ja też.
Zatrzymali się przed marmurową fasadą Tiffany’ego i Luke pośpiesznie wyskoczył z samochodu, surowo nakazując jej zostać.
– Zaraz wracam. Nie odjeżdżaj beze mnie i pod żadnym pozorem nie wysiadaj. Przewróciłabyś się na nos. – Już miał odejść, kiedy coś sobie przypomniał. Wsadził głowę przez okno i pogroził jej palcem: – I trzymaj się z dala od szampana!
– Idź do diabła!
– Ja też cię kocham – zaśmiał się i pędem wbiegł do sklepu. Po pięciu minutach był z powrotem.
– Pokaż, co tam masz! – Keshia była tak podekscytowana, że nie mogła usiedzieć. W końcu miały to być jej pierwsze zaręczyny.
– Przykro mi, dziecino. Nie mieli nic ładnego.
– Nic?… – Keshia była zdruzgotana.
– Prawdę mówiąc, nic, na co byłoby mnie stać.
– O cholera!
– Tak mi przykro, kochanie – powtórzył ze skruchą.
– Biedaku… Właściwie wcale nie potrzeba pierścionka.
– Keshia próbowała ukryć rozczarowanie, w czym trochę przeszkadzał jej wypity alkohol.
– Myślisz, że zaręczyny bez pierścionka będą ważne?
– zapytał pokornie.
– Naturalnie, że tak. Niniejszym ogłaszam nas narzeczonymi – wyrecytowała, uśmiechając się radośnie. – No i jak?
– Fantastycznie. Czekaj, czekaj… Patrz, co znalazłem w kieszeni! – wyjął szafirowe aksamitne pudełko. – Chciałaś coś niebieskiego, prawda?
– Niemożliwe! Och, ty!… Kupiłeś mi pierścionek?
– Nie. Tylko pudełko – rzucił je na kolana Keshii, która uchyliła wieczko i aż jęknęła:
– Och, Luke! Cudowny! Nieziemski! Bajecznie piękny! Był to szlifowany na wzór szmaragdu akwamaryn, ozdobiony z dwóch stron maleńkimi brylancikami.
– Podoba ci się? Nie za ciasny? – Luke wyjął pierścionek z pudełka i delikatnie wsunął jej na palec. Radość uderzyła im do głów, a w chwili gdy pierścionek znalazł się na palcu Keshii, zaszła czarodziejska zmiana. Byli zaręczeni.
– Pasuje! – Keshia wyciągnęła dłoń przed siebie, oglądając pierścionek pod wszystkimi możliwymi kątami. Rzeczywiście był piękny.
– Gdzie tam! Jest za duży.
– Właśnie że nie. Jest w sam raz. Naprawdę!
– Kłamczucha. Nie szkodzi, jutro damy go zmniejszyć.
– Jestem zaręczona!
– To zabawne, panienko, ja też. Jak panience na imię?
– Mildred. Mildred Schwartz.
– Kocham cię, Mildred. Dziwne, byłem przekonany, że masz na imię Kate. Czyżbym się mylił? – zmrużył oko, wspominając dzień, gdy się poznali.
– Czy nie tak ci się przedstawiłam? – Keshia była trochę za bardzo wstawiona, żeby mieć pewność.
– Owszem. Już wtedy byłaś kłamczucha.
– Już wtedy cię kochałam. Od pierwszego wejrzenia. – Rozmarzona osunęła się w jego objęcia.
– Mówisz poważnie? – Luke był zaskoczony. Myślał, że dłużej musiał o nią walczyć. Z początku była taka nieuchwytna.
– Mhm. Spodobałeś mi się, ale umierałam ze strachu, że dowiesz się, kim jestem.
– Teraz nareszcie wiem: Mildred Schwartz. A to, moja droga, jest „Fairmont”. – Dwóch portierów podeszło do limuzyny po bagaże. – Chcesz, żebym cię wniósł?
– Wnosi się pannę młodą. Na razie jesteśmy tylko zaręczeni – podetknęła mu pierścionek pod nos.
– Wybaczy pani tę impertynencję, ale nie jestem pewien, czy utrzyma się pani na nogach.
– Co za potwarz! Oczywiście, że tak! – Keshia stanęła na chodniku i zatoczyła się lekko.
– Lepiej milcz, staruszko, i uśmiechaj się. – Luke złapał ją za ręce, skinął głową portierom i wymamrotał coś o słabym sercu i chorobie powietrznej, czując z przerażeniem, jak Keshia coraz namiętniej całuje go w ucho.
– Przestań!
– Nie.
– Przestań, bo cię upuszczę. W prezencie zaręczynowym będziesz miała złamaną kość ogonową.
– A takiego!
– Ciicho! – prawdę mówiąc, był również mocno wstawiony, tyle że lepiej się trzymał.
– Postaw mnie, bo podam cię do sądu.
– Nie możesz. Jesteśmy zaręczeni.
Polecił recepcjoniście, żeby formularze meldunkowe przysłano im do pokoju, ponownie motywując to słabym sercem Keshii, wniósł ją do windy i starannie oparł w kącie.
– Sama dojdę do pokoju, dziękuję – powiedziała władczo i od razu się potknęła. Luke zdążył ją złapać, nim wypadła z windy, usiłując zachować kamienną twarz.
– Służę ramieniem, madame.
– Dziękuję. – Keshia wsparła się na nim i ceremonialnym krokiem podeszła do drzwi.
– Wiesz, co jest nadzwyczajnie zabawne? – Kiedy była pijana, przemawiała tonem typowej bywalczyni Palm Beach.
– Co, moja droga? – odparł tym samym tonem.
– Kiedy wjeżdżaliśmy windą, miałam wrażenie, że widzę cały świat, niebo i Złote Wrota… Czy to normalne u świeżo zaręczonych?