– Pieprzysz! – zaśmiał się Alejandro, Luke zaś oświadczył z godnością:
– Bardzo cię proszę, pohamuj język w obecności mojej narzeczonej.
– Naprawdę jesteście zaręczeni?
– Naprawdę – potwierdziła Keshia. – Mamy zamiar się pobrać.
W jej głosie była nadzieja, strach oraz żelazna wola. Mają zamiar się pobrać. Pobiorą się. I już. Jeśli zdążą, pomyślał Alejandro.
Dopiero gdy Keshia zaczęła jawnie ziewać. Luke przybrał poważniejszą minę. Chciał porozmawiać z przyjacielem sam na sam.
– Połóż się – rzekł. – Zaraz do ciebie przyjdę.
– Dobrze, kochanie. – Cmoknęła go w szyję i przesłała w powietrzu całusa dla Alejandra. – Nie siedźcie za długo. I nie ważcie się upić!
– I kto to mówi! – zaśmiał się Lucas.
– To co innego. Musiałam uczcić swoje zaręczyny. – Keshia usiłowała przybrać minę ciotkidewotki, ale parsknęła śmiechem, kiedy Luke uszczypnął ją w pupę.
– Kocham cię, dziecino. A teraz spadaj!
– Dobranoc, chłopcy!
Do trzeciej w nocy przewracała się bezsennie w łóżku, patrząc na smugę światła pod drzwiami sypialni. Chciała być tam z nimi, chciała im powiedzieć, że ona także okropnie się boi, lecz ze względu na Luke’a musiała trzymać fason. Noblesse oblige.
Około szóstej Lucas w końcu zasnął w fotelu, a Alejandro cicho położył się na sofie. Wszyscy musieli rano wstać przed ósmą. Rozprawa wyznaczona była na drugą, o dziewiątej zaś miał ich odwiedzić adwokat Luke’a, żeby omówić sprawę. Alejandro nie znał jej szczegółów; Luke skrzętnie ukrywał swoje kłopoty, by zaoszczędzić im zmartwień.
Wiedział, że Keshia również nie zdradzi, co czuje. Sztuczna wesołość stworzyła pomiędzy nimi mur. Oboje grali, tak Keshia, jak i Luke. Jedyne szczere zdanie, jakie padło w rozmowie między przyjaciółmi, brzmiało: „W razie czego zaopiekuj się nią”.
Alejandro czuł, że nie będzie to łatwe. Jeśli Luke przegra, Keshia znajdzie się na skraju przepaści.
Przez krótką chwilę, nim zasnął, pożałował, że tu przyjechał. Nie chciał być świadkiem tego, co stanie się z Lucasem, ani patrzeć wtedy w oczy Keshii.
ROZDZIAŁ 26
Adwokat przyszedł o dziewiątej, wnosząc ze sobą aurę nerwowego napięcia. Keshia powitała go oficjalnym „dzień dobry” i równie formalnie przedstawiła „naszego przyjaciela, pana Vidala”. Nalała kawy i pozwoliła sobie na uwagę o pogodzie. Potem atmosfera zaczęła się psuć coraz bardziej. Suchy śmieszek prawnika drażnił ją w najwyższym stopniu. Ten człowiek w ogóle jej się nie podobał. Był specjalistą w tego rodzaju sprawach i za swoje usługi żądał pięciu tysięcy dolarów, które Luke uparł się wyłożyć z własnej kieszeni. Miał pieniądze, które odkładał od dawna „na wszelki wypadek”, Keshia uważała jednak, że przepłaca. Adwokat był rozpuszczony, powierzchowny i miał zbyt wygórowane mniemanie o sobie.
Prawnik rozejrzał się po pokoju, wyczuł falę chłodu bijącą od Keshii i uznał, że ta młoda kobieta także działa mu na nerwy. Potem zaś jeszcze pogorszył sprawę niewyparzonym językiem.
– Piękny dzień – zauważył. – Mój ojciec zwykł był mawiać: „Znakomity dzień, żeby umrzeć”.
Keshia zbladła. Luke rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, mówiące: „Nie wtrącaj się, bo wszystko schrzanisz!”, więc przez wzgląd na niego zdołała się opanować, paliła tylko dwa razy więcej niż zwykle. Luke w ogóle się nie krępował: o dziewiątej rano pił czystego bourbona – bez wody i bez lodu. Alejandro pochłaniał hektolitry zimnej kawy. Zabawa się skończyła.
Spotkanie trwało dwie godziny, po upływie których wiedzieli niewiele więcej niż przedtem. Wszystko zależało od wysokiej komisji i sędziego. Lucasowi groziło uchylenie zwolnienia warunkowego za podżeganie do buntów w zakładach karnych i mieszanie się w sprawy, które zdaniem władz więziennych nie powinny go obchodzić. Można go było zamknąć za mniejsze uchybienia, a Luke bynajmniej nie krył się ze swoją działalnością. Prelekcje, książki, rola w przygotowaniu projektu moratorium oraz licznych strajkach, jakie wybuchały w więzieniach całego kraju… Postawił wszystko na swoje idee i teraz miało się okazać, jaką zapłaci cenę. Co gorsza, według kalifornijskiego prawa, po uchyleniu zwolnienia władze więzienne miały prawo trzymać go tak długo, jak im się spodoba. „Przypuszczalnie nie więcej niż dwa, trzy lata”, o których mówił adwokat, tylko pogłębiły ich posępny nastrój. Nikt nie miał wielkich nadziei, nawet Luke, Keshia milczała. Prawnik wyszedł wkrótce po jedenastej, zapowiadając, że o wpół do drugiej będzie w sądzie. Do tego czasu byli wolni.
– Może byśmy coś zjedli? – zagadnął Alejandro.
– A kto mógłby teraz jeść?
Keshia miała coraz większe kłopoty z utrzymaniem się w roli. Była blada jak śmierć i walczyła z chęcią, żeby zadzwonić do Edwarda, Totie, Hillary, nawet Whita – kogokolwiek, kto wiązał ją z przeszłością. Miała uczucie, że czeka na szpitalnym korytarzu by dowiedzieć się, czy pacjent będzie żył. A jeśli… jeśli nie… o Boże…
– Dobra, dzieci, wychodzimy. – Luke starał się zapanować nad sytuacją. Zdradzało go tylko ledwie słyszalne drżenie głosu.
Zjedli lunch w „Trader’s Vic”. Było tam ładnie, przytulnie, „przeraźliwie szpanersko”, jak określał to Luke, a jedzenie prawdopodobnie mogło zadowolić najwybredniejsze gusta, lecz żadne z nich nie zwróciło na nie uwagi. Wszyscy troje mówili praktycznie bez przerwy; nad stolikiem płynął stek komunałów, który z wolna cichł, i w końcu jedynym dźwiękiem, jaki dał się słyszeć, było bębnienie palców Lucasa o blat. Keshia czuła się połączona z nim jednym krwiobiegiem, układem nerwowym, sercem. Jakże ktokolwiek mógł chcieć ich rozdzielić?
Alejandro zerknął na zegarek.
– Już pora – przyznał Luke i skinął na kelnera. Zostawił pieniądze w wiklinowym koszyczku, w którym przyniesiono mu rachunek, po czym wstał od stołu. Keshia czuła się jak statystka w podrzędnym filmie. Miała wrażenie, że słyszy narastający dźwięk perkusji. To musiała być fikcja;
niemożliwe, żeby za godzinę miał się ważyć los Luke’a. Kiedy limuzyna ruszyła z miejsca, Keshia zaczęła się histerycznie śmiać.
– Co cię tak cieszy? – spytał ostro Luke. Czuł, że nie jest to szczery śmiech; dźwięczała w nim zbyt bolesna nuta.
– Wszystko, Luke. To… to takie absurdalne. – Keshia śmiała się jeszcze przez dziesięć sekund, po czym znienacka wybuchnęła płaczem. Ci zabawni ludzie z „Trader’s Vic” po lunchu pójdą do fryzjera, krawca, na koncert lub do pracy. Będą nadal normalnie żyć. Która z fars była bardziej normalna: jej czy ich? Obie wydawały się pozbawione sensu. Keshia stłumiła śmiech, bulgoczący jej w gardle. Wiedziała, że jeśli otworzy usta, zacznie krzyczeć lub wyć. Wyć jak pies.
W bladych promieniach słońca ruszyli na zachód, a potem na południe wzdłuż salonów samochodowych przy Van Ness Avenue. Budynek nowego hotelu „Jack Tar” wyglądał jak stos klocków z niebieskiego plastiku. Nagle, bez ostrzeżenia, wyrosła przed nimi kopuła gmachu sądu, stercząca nad budynkiem niczym pozłacana kiełkująca cebula. Tuż obok inne limuzyny zwoziły widzów na przedstawienie w operze. Zupełny bezsens.
Keshia czuła się jak pijana, mimo że w żołądku miała tylko kawę. Jedynie krzepiąca obecność Luke’a i Alejandra pomogła jej wysiąść z samochodu. Schodami w górę do ciężkich masywnych drzwi… O Boże, Boże!
– Muszę kupić fajki. – Lucas zboczył do kiosku, a oni poszli dalej wysokim marmurowym korytarzem, kończącym się pod kopułą.
– Jak się czujesz? – Alejandro ujął ją za rękę.
W oczach Keshii wyraźnie było wypisane: „Sama nie wiem”.