Выбрать главу

Alejandro bał się, że Luke wpadnie w apatię, będącą znakiem tak częstego w więzieniach umierania nadziei. Jak zniesie to Keshia? Nikt jej nie przygotował do spotkań za szybą, rozmów przez telefon, w którym wciąż coś trzeszczy, oglądania ukochanego w kusym, spranym pomarańczowym drelichu i wdychania wszechobecnego odoru stęchlizny. Jak miał kazać się jej ocierać o złodziei, prostytutki, niedomyte hipiski z dziećmi na plecach, słuchać płaczu i przekleństw? Luke wciągnął ją do tego świata i zostawił – jemu na głowie.

Rozległo się pukanie i w drzwiach stanęła Keshia, gotowa do wyjścia.

– Co masz taką ponurą minę? – spytała od progu.

– Zwykle miewam taką o tej porze dnia – odparł wymijająco. – Ty za to wyglądasz aż za dobrze.

Jak zwykle była ubrana elegancko i kosztownie. Jej krucha wesołość zaczynała go martwić. Co zrobi, jeśli Keshia się załamie?

– Weźmiemy taksówkę?

Przeniósłszy się do „Ritza” pozbyli się limuzyny, a także następnych pięćdziesięciu dolarów, które miały kupić milczenie szofera.

– Możemy pójść pieszo. Znam bar dla kierowców o kilka przecznic stąd.

Miał nadzieję, że Luke każe jej wrócić do Nowego Jorku. W ciągu tygodnia i tak przeniosą go do więzienia stanowego, a zanim Keshia uzyska pozwolenie na wizytę w San Quentin, minie kilka tygodni. Im wcześniej ją stąd wywiezie, tym lepiej dla niej.

W barze panował gwar; szafa grająca już była w użyciu. Aromat kawy mieszał się z zapachem męskiego potu, papierosów i cygar. Jako jedyna kobieta w lokalu, Keshia przyciągnęła kilka pozbawionych głębszego zainteresowania spojrzeń.

Alejandro zamówił dla niej dwa jajka na bekonie, grzankę i bułeczki z marmoladą i mimo kwaśnych min Keshii okazał się nieugięty.

– Zlituj się, Alejandro, nawet na obiad tyle nie jem.

– I spójrz na siebie. Koścista jędza.

– Nie bądź bezczelny.

Zjadła plasterek bekonu i nadgryzła grzankę. Nietknięte jajka spoglądały na nią z talerza niczym dwoje nieżyczliwych oczu.

– Nic nie jesz.

– Nie jestem głodna.

– I za dużo palisz.

– Tak, tatusiu. Coś jeszcze?

– Pilnuj się, bo złożę skargę u szefa.

– Powiesz Lucasowi?

– Jeżeli będę musiał… Keshia spoważniała.

– Proszę cię, Alejandro – bąknęła – nie dolewaj oliwy do ognia. Jeśli widział te zdjęcia, i tak ma już dosyć powodów do zmartwień.

Tego ranka „Chronicie” umieściła na trzeciej stronie artykuł, w którym stwierdziła, że panna Saint Martin nie wróciła jak dotąd do Nowego Jorku. Nie wykluczono, iż leży w szpitalu z załamaniem nerwowym. Sądząc z poniedziałkowych zdjęć, było to całkiem możliwe. Przypuszczano jednak, iż pojawi się w areszcie w dniu wizyt. Gazeta zastanawiała się, czy Keshia użyje swoich wpływów, by uzyskać zgodę na nieoficjalne widzenie z panem Johnsem.

– Cholera – powiedziała Keshia. – Nawet o tym nie pomyślałam.

– Może warto spróbować. Oszczędziłabyś sobie potyczki z prasą. Można z góry założyć, że będą warować pod aresztem do skutku.

– Niech warują. Pójdę normalnie, jak wszyscy. Alejandro smętnie pokiwał głową. Pozostawało czekać.

Dzielące ich jeszcze od południa godziny wlokły się wolno jak wieki.

ROZDZIAŁ 28

– Gotowa?

Keshia skinęła głową i wzięła torebkę.

– Wiesz, jesteś zdumiewająca – powiedział Alejandro z uznaniem. Wyglądała jak młoda światowa dama bez żadnych trosk. Oczywiście sporo pomógł makijaż, lecz chodziło o sposób, w jaki się trzymała, o starannie nałożoną maskę.

– Dziękuję za komplement… o ile to był komplement – uśmiechnęła się lekko.

Z trudem poznawał tę samą kobietę, którą dwa dni temu trzymał w ramionach w gmachu sądu. A więc to było znamię klasy, dobrej krwi i starannej tresury: przygładzić włosy, upudrować nos, mówić „proszę”, „dziękuję” i uśmiechać się do portierów.

– Idziesz, Alejandro? – Keshia stała już przy drzwiach.

– Chryste, kobieto, w głowie mam kompletny mętlik, a ty wyglądasz, jakbyś się wybierała do cioci na herbatkę. Jak ty to robisz?

– Rutyna. To sposób życia.

– Nie powiesz mi, że to jest zdrowe.

– Nie jest. Połowa moich rówieśników to alkoholicy, inni żyją dzięki tabletkom, a za kilka lat zaczną padać na zawały serca. Niektórzy już nie żyją… – Pomyślała o Tiffany.

– Człowiek dusi w sobie wszystko, aż pewnego dnia eksploduje.

– A ty? – spytał, idąc za nią po ciemnych hotelowych schodach.

– Odreagowuję przy pisaniu. Mogę też być sobą w towarzystwie Luke’a… a teraz i twoim.

– I to wszystko?

– Tak.

– Zgroza.

– Wiesz, Alejandro – powiedziała wsiadając do taksówki – cały problem z ciągłym udawaniem polega na tym, że w końcu sam już nie wiesz, kim naprawdę jesteś i co czujesz. Stajesz się lalką z gliny, a to boli.

To właśnie stało się z Tiffany i innymi. Od ukończenia college’u już dwie koleżanki Keshii popełniły samobójstwo.

– Luke poczuje się lepiej, kiedy cię zobaczy – mruknął Alejandro. Wiedział jednak, że staranny makijaż, znakomicie skrojony płaszcz i eleganckie zamszowe czółenka nie zostały włożone z myślą o Lucasie. Przeznaczone były dla fotoreporterów, aby następne wydanie gazet dowiodło, że wszystko jest w porządku. Elegancka, wyniosła i dystyngowana. Tym razem nikt nie będzie mdlał ani krzyczał.

– Sądzisz, że pismaki będą na nas czekać? – zagadnął.

– Ja to wiem.

Czekali. Kiedy Keshia i Alejandro wysiedli z taksówki na Bryant Street, jedna para reporterów krążyła już przed gmachem, inna zaś obsadziła drugie wejście. Keshia wyczuwała ich z daleka, podobnie jak Luke policjantów. Chwyciła się kurczowo ramienia Alejandra udając, że niedbale wspiera na nim dłoń, i szybko założyła ciemne okulary. Na jej wargach pojawił się nikły uśmiech.

Zręcznie ominęła dwójkę dziennikarzy, puściła mimo uszu swoje nazwisko i podeszła do strażnika, zachowując przy tym zdumiewający spokój. Ktoś zrobił im zdjęcie, więc schylając głowy przeszli do windy korytarzem wyłożonym łososiowym marmurem. Uderzyło ją, że kamień ma dokładnie ten sam odcień co kwiaty gladioli na włoskich pogrzebach. Roześmiała się.

Na szóstym piętrze Alejandro poprowadził ją do następnych drzwi i jeszcze raz w górę po schodach, na których panował niemiłosierny przeciąg.

– Czyżby wiatr od Styksu? – zażartowała Keshia bez uśmiechu.

Alejandro był zdumiony jej zimnym opanowaniem. To nie była dziewczyna, którą znał.

Trzymał ją za rękę, gdy czekali w kolejce. Mężczyzna przed nimi śmierdział potem i tanią whisky, dalej rozpaczliwie zawodziła starzejąca się Murzynka. Płacz dzieci mieszał się ze śmiechem grupki niechlujnych, długowłosych chłopców, opartych niedbale o ścianę. U szczytu schodów stało biurko strażnika, który sprawdzał tożsamość odwiedzającego i przydzielał mu różowy bilecik z numerem okienka i kolejnej tury. Alejandro i Keshia znaleźli się w grupie drugiej. Pierwsza weszła już do środka. Panował tłok, lecz na razie nie było widać reporterów.

Za drzwiami, w oświetlonym jarzeniówkami pomieszczeniu, stało następne biurko, dwóch strażników i trzy rzędy ławek. Dalej ciągnął się długi korytarz z szeregiem okienek i półką, na której stały aparaty telefoniczne. Dla odwiedzających rozstawiono twarde stołki. Darmo było marzyć o kameralnym nastroju. Grupa pierwsza odbywała widzenie, które – zależnie od kaprysu strażników – mogło trwać od pięciu do dwudziestu minut. Ożywione kobiety na przemian to śmiały się, to płakały; po twarzy jednego z więźniów także spływały łzy, gdy patrzył na trzyletniego synka. Większość scen rozdzierała serce.