Выбрать главу

– Po prostu byłem ciekawy. Całkiem niezła lufa, tylko strasznie zawzięta i chyba niezbyt zadowolona z życia.

– Rozumiem, że zakochałeś się w niej od pierwszego wejrzenia i postanowiłeś ją uszczęśliwić, abyście mogli żyć razem do grobowej deski? – zapytała lekko, nie zabrzmiało to wszakże tak naturalnie, jak tego pragnęła. W odpowiedzi Mark delikatnie ułożył ją na pościeli. Mogła teraz zmyć niesmak fałszu godziną nagiej, nieskażonej prawdy. Albowiem ciała są na ogół uczciwe…

ROZDZIAŁ 3

– Pójdziemy?

– Już – Whit uśmiechnął się do niej znad resztek kremu czekoladowego. Byli dwie godziny spóźnieni na przyjęcie, choć i tak nikt tego nie zauważy. Marshowie zaprosili ponad pięćset osób.

Keshia była ubrana w szaroniebieską satynową suknię bez pleców, której kolor podkreślał delikatną opaleniznę. Włosy miała upięte w gładki kok na czubku głowy, a w uszach brylantowe kolczyki. Nieskazitelny smoking Whita uwydatniał jego klasyczną urodę. Razem stanowili spektakularną parę. Oboje zresztą zdążyli przywyknąć, że zwracają na siebie uwagę.

Przy wejściu do restauracji „Maisonette” w hotelu „St. Regis” kłębili się eleganccy panowie, których nazwiska pojawiały się regularnie w „Fortune”, oraz obsypane klejnotami panie, których twarze nie schodziły z łamów „Vogue”. Europejskie tytuły, amerykańskie miliony, towarzystwo z palm Beach, Grosse Pointę, Scottsdale i Beverly Hills. Kreacje Balenciagi, Givenchy’ego i Diora. Marshowie przeszli samych siebie. W gęstniejącym tłumie krążyli kelnerzy, serwując szampany Moet i Chandon oraz maleńkie tartinki i kawiorem i pasztetem z gęsich wątróbek.

W bufecie z tyłu sali częstowano się zimnym homarem, nieco później zaś miał pojawić się gwóźdź programu – olbrzymi tort weselny, replika oryginału, jaki podano ćwierć wieku temu. Bajeczny ów tort, którego kawałeczki w wykwintnych pudełkach wręczano gościom przy wyjściu, był „nieco zakalcowaty”, jak nazajutrz określił to Martin Hallam.

Whit podał Keshii lampkę szampana i delikatnie ujął ją pod ramię.

– Masz ochotę zatańczyć czy wolisz najpierw odbębnić powitania?

– Wolałabym pospacerować, jeśli to w ogóle możliwe w tym ścisku.

Wynajęty przez gospodarzy fotograf uwiecznił chwilę, gdy spoglądali na siebie tkliwie. Po nocy spędzonej z Markiem Keshia wpadła w błogi nastrój, którego nawet Whit nie zdołał jej zakłócić. Doznawała dziwnego uczucia na myśl, że jeszcze o świcie wędrowała z Markiem ulicami SoHo, a do domu wróciła o trzeciej po południu, żeby przekazać przez telefon tekst rubryki, posprzątać na biurku i nieco wypocząć przed wieczorną galą.

– Jeszcze szampana, Keshia?

– Co? – ocknęła się, by stwierdzić, że bezwiednie wysączyła swój kieliszek do dna. Myślała właśnie o nowym artykule na temat wybitnych kobiet kandydujących w najbliższych wyborach do Kongresu i zupełnie zapomniała, gdzie jest.

Whit przyjrzał się jej badawczo.

– Nadal zmęczona po podróży?

– Nie, po prostu się zamyśliłam. Rzec by można: odpłynęłam w krainę marzeń.

– Niezłe osiągnięcie, zważywszy harmider, jaki tu panuje.

Znaleźli zaciszniejszy kąt, skąd mogli obserwować pary na parkiecie. Keshia segregowała w myśli informacje: kto z kim tańczy i w co jest ubrany. Znane piękności, osławieni playboye, bankierzy, divy operowe, a wszystko w powodzi rubinów, szafirów, brylantów i szmaragdów.

– Wyglądasz piękniej niż kiedykolwiek.

– Pochlebiasz mi, Whit.

– Nie. Kocham cię.

Oboje wiedzieli, że kłamie. Mimo to Keshia zalotnie skłoniła głowę, uśmiechnęła się lekko. Być może na swój sposób naprawdę ją kochał – jak brat albo przyjaciel z dzieciństwa. Być może i ona coś do niego czuła. Trudno było go nie lubić. Miłość jednak to zupełnie inna sprawa.

– Zdaje się, że wakacje wyszły ci na zdrowie.

– Zawsze rozkwitam w Europie. Och, nie!

– Co się stało? – Whit obejrzał się, ale było już za późno. Raźnie kroczył ku nim baron von Schnellingen z ekstatycznym zachwytem na pokrytej kroplami potu twarzy.

– Jezu! – szepnął Whit. – Powiedz mu, że dokucza ci reumatyzm i nie możesz tańczyć.

Keshia wybuchnęła śmiechem. Mały, beczułkowaty niemiecki baron odczytał to oczywiście jako radość na jego widok.

– Też jestem uradowany, że cię widzę, meine Liebchen. Dobry wieczór, Whitneyu. Keeshia, wyglądasz zachwycająco.

– Dziękuję, Manfredzie. Ty także.

Był czerwony, spocony i obleśny. Jak zwykle.

– Słyszysz, Keseshia? Walc. Nasz walc. Zatańczymy?

Nein, pomyślała, ale nie mogła odmówić. Zawsze wypominał jej „drogiego zmarłego ojca”. Łatwiej już było przecierpieć jeden taniec. Na całe szczęście baron tańczył dobrze – przynajmniej walca. Keshia skłoniła więc wdzięcznie głowo i wyciągnęła rękę, którą baron uścisnął z afektacją, po czym, porwał ją na parkiet.

– Potem przyjdę ci na ratunek – szepnął jej w przelocie Whit.

– Mam nadzieję, skarbie – syknęła przez zęby, ani na moment nie zapominając o wytrenowanym uśmiechu.

Co by na to wszystko powiedział Mark? Omal nie wybuchnęła śmiechem wyobraziwszy sobie, jakie miny mieliby zebrani tu goście, gdyby zdała im relację ze swoich anonimowych wyczynów w SoHo. O, baron wiedział coś na ten temat. Zapewne bywał w bardziej jeszcze niestosownych miejscach, ale baron był mężczyzną. Keshii nikt o to nie podejrzewał. T a Keshia Saint Martin…? Panowie mieli przecież inne potrzeby… choć czy rzeczywiście były one inne? Może i Keshia była po prostu bogatą, znudzoną dziewczyną, która wymyka się z domu dla rozrywek i seksu pośród cyganerii? Znajomi z SoHo także nie byli dla niej całkowicie realni. Rzeczywistość – jej rzeczywistość – to Maisonette, Whit i baron, aż nazbyt dotkliwie realny. Złocona klatka, z której nie ma ucieczki. Nie da się uciec od swojego nazwiska, od legendy rodziców, choćby dawno nie żyli, od maksymy noblesse oblige. Czy można wsiąść do metra i nigdy nie powrócić? Tajemnicze zniknięcie słynnej Keshii Saint Martin… Nie, nawet jeśli ktoś odchodzi z tych kręgów, czyni to otwarcie. Z klasą. Nie wymyka się bez słowa, tym bardziej metrem. Tylko czy rzeczywiście SoHo mogło jej przynieść szczęście? Jadano tam zabagione zamiast sufletu Grand Marmier, lecz ani jedno, ani drugie nie było zbyt pożywne. Keshia tęskniła za grubym, sycącym befsztykiem. Nadzieja, że świat Marka dostarczy jej życiodajnych soków, była równie głupia jak zamknięcie się w bunkrze z półrocznym zapasem krakersów. Istniały dwa światy i różni mężczyźni, ale żaden z nich nie był pełen. Co gorsza, Keshia świadomie zdawała sobie sprawę z ich braków. A ona sama? Czy jest w pełni człowiekiem?

– Oto pytanie… – wymknęło jej się na głos.

– O co chciałaś mnie zapytać, Ltebchen? - zagruchał baron.

– O! Przepraszam. Czy depczę ci po nogach?

– Nie, moja piękna. Tylko po sercu. Ale tańczysz jak anioł.

Uśmiechnęła się uroczo, pokonując mdłości, i zawirowała w jego ramionach.

– Jesteś taki miły, Manfredzie.

Jeszcze raz okrążyli salę, podczas gdy walc miłosiernie zbliżał się do końca.

– Może zagrają jeszcze raz? – baron był rozczarowany jak dziecko, któremu ktoś odebrał zabawkę.

– Walc w pańskim wykonaniu to dzieło sztuki – rzeki z ukłonem Whit, który pojawił się tuż obok zasapanego Niemca.

– Pan za to jest wybrańcem losu, Whitneyu.

Keshia zerknęła na Whita porozumiewawczo i łaskawie uśmiechnęła się do barona, wycofując się z gracją z jego objęć.

– Żyjesz? – zagadnął ją Whit.