Keshia uchyliła drzwi jednej z sal i zajrzała do środka. Olbrzymie pomieszczenie wyłożone było piękną dębową boazerią, która nadała mu nazwę. Był tu długi, misternie wykonany bar, a z okien roztaczał się widok na park.
– Louis? – Keshia skinęła na głównego kelnera, który zbliżył się do nich z uśmiechem.
– Mademoiselle Saint Martin, comment ca va? Quel plaisir!
– Witaj, Louis. Proszę, znajdź dla nas jakiś niekrępujący stolik. Nie jesteśmy ubrani.
– Aucune importance. To żaden problem! – zapewnił tak wylewnie, że Alejandro nie zdołał powstrzymać się od przypuszczenia, że mogliby pojawić się tu całkiem nago i być może tak właśnie powinni byli uczynić.
Usiedli przy małym stoliku w kącie. Keshia od razu sięgnęła do orzeszków.
– Jak ci się tu podoba?
– Całkiem nieźle. – Alejandro miał niezbyt pewną minę. – Często tu przychodzisz?
– Ostatnio rzadziej. Zresztą kobiety mogą tu bywać tylko w wyznaczonych porach.
– Lokal dla zawziętych machos?
– Zbyt zniewieściałych, by nazwać ich machos. To najelegantsza knajpa dla pedałów w Nowym Jorku.
Alejandro nieznacznie rozejrzał się wokół. Keshia miała rację. Większość obecnych mężczyzn wyglądała na homoseksualistów. To oni nadawali ton. Poza tym bywali tu solidni, acz nieciekawi biznesmeni.
– Wiesz, Keshia, kiedy oglądam takie miejsca, zaczynam rozumieć, dlaczego wybrałaś Luke’a. Dawniej bardzo mnie to dziwiło. Nie żeby z Lucasem było coś nie tak, ale prędzej widziałbym cię pod rękę z jakimś prawnikiem z Wall Street.
– Chodziłam kiedyś z takim. Też był pedałem.
– O Jezu.
– Widzisz, prawnicy z Wall Street niekoniecznie rzucają kobietę na kolana. W tym właśnie cały problem.
– A teraz co? Wrócisz do tego świata?
– Nie wiem, czy to możliwe. Może szkoda zachodu… Wolałabym zaczekać, aż Luke wyjdzie z pudła.
Alejandro milczał. Zamówili następną kolejkę szkockiej.
– Co słychać u Edwarda? Pogodziłaś się z nim? – Alejandro wzdrygnął się na wspomnienie obłąkańczego głosu, który błagał go o litość przez telefon w hotelu „Fairmont”.
– Tak jakby. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek przebaczył mi ten skandal. Dla niego to klęska, ponieważ w pewnym sensie to on mnie wychował. Chwała Bogu, że prasa ochłonęła. Ludzie też powoli zapominają. Niedługo trafię do lamusa. – Keshia wzruszyła ramionami i napiła się whisky. – Poza tym milionerom wiele się wybacza. Jeśli masz dość pieniędzy, nazwą cię ekscentrykiem i stwierdzą, że jesteś zabawny.
Dopiero jeśli ich nie masz, okrzykną cię idiotą i zboczoną świnią. To straszne, lecz prawdziwe. Byłbyś zgorszony, gdybyś wiedział, jakie rzeczy uchodzą nam na sucho. Mój „gorszący” romans z Lucasem to przy tym pestka.
– Boli cię, że ludzie mówią źle o Luke’u?
– Właściwie nie. Ja wiem swoje. W ciągu ostatnich kilku miesięcy wiele się zmieniło. Ja także. I bardzo dobrze. Edwardowi na przykład wydawało się, że jestem dzieckiem.
Alejandro miał ochotę powiedzieć: „Mnie też”, ale ugryzł się w język. Keshia miała w sobie coś z dziecka, być może przez niski wzrost i pozorną kruchość.
Po trzeciej kolejce, wypitej na pusty żołądek, uznali, że mają dość.
– Wiesz, co jest najzabawniejsze? – Keshia śmiała się tak głośno, że ledwie mogła ustać, choć świeże powietrze otrzeźwiło ich nieco.
– Nie wiem. Co?
– Ja też nie wiem… Wszystko… – znów wy buchnęła śmiechem, ocierając łzy wyciśnięte przez mróz.
– Przejedziemy się dorożką?
– Tak, tak!
Wdrapali się do pojazdu; Alejandro podał woźnicy adres Keshii. Była to landara ze starą zniszczoną budą. Schronili się pod nią przed wiatrem i chichotali przez całą drogę do domu.
– Powiem ci coś w sekrecie, Alejandro.
– Powiedz. Uwielbiam sekrety. – Trzymał ją mocno, żeby nie wypadła. W każdym razie tak się w duchu tłumaczył.
– Upijałam się każdego wieczoru po powrocie. Spojrzał na nią również niezbyt trzeźwo i potrząsnął głową.
– To kretyństwo. Nie pozwolę ci się wykończyć.
– Jesteś taki miły, Alejandro. Bardzo cię lubię.
– Ja ciebie też.
Resztę drogi przebyli w milczeniu. W windzie Alejandro podtrzymywał Keshię i oboje dusili się ze śmiechu.
– Wiesz co? – oświadczyła. – Chyba jestem za bardzo pijana, żeby gotować obiad.
– Nic nie szkodzi, bo ja jestem za bardzo pijany, żeby jeść.
– Ja też.
– Keshia, musisz jeść, bo…
– Później. Wpadniesz do mnie jutro na kolację?
– Jasne. Z kazaniem – próbował zrobić groźną minę. Jego bezowocne wysiłki zostały skwitowane gromkim śmiechem.
– W takim razie cię nie wpuszczę.
– Będę się dobijał, aż wyważę drzwi i… – oboje wywrócili się na środku kuchni. Alejandro niezgrabnie pocałował ją w czubek nosa. – Muszę już iść. Przyjdę jutro. Chcę, żebyś mi coś przyrzekła – rzekł poważniejąc.
– Co?
– Nie będziesz już dzisiaj pić. Obiecujesz?
– Hm… eee… no dobrze, obiecuję. – Wiedziała, że nie dotrzyma słowa.
Odprowadziła go do windy, machając mu wesoło na pożegnanie, po czym wróciła do kuchni i wyjęła z szafki napoczętą butelkę szkockiej. Była zdumiona widząc, że na dnie zostało już tylko trochę alkoholu.
Kiedy wlała resztę whisky do szklanki z kostką lodu, przypomniała sobie nagle pogrzeb Tiffany. Głupia śmierć, ale przynajmniej szybka… I łatwa, jeśli było się dostatecznie pijaną… Keshia uśmiechnęła się do siebie i jednym haustem wychyliła zawartość szklanki.
Dzwonił telefon, lecz nie chciało jej się wstawać. To nie mógł przecież być Luke. Luke był na wycieczce… na safari… i miał wrócić pod koniec tygodnia. W piątek. Jaki dzień jest dzisiaj? Wtorek? Poniedziałek? Nie… czwartek! Hura! Jutro będzie w domu! Keshia otworzyła następną butelkę. Tym razem był to bourbon. Za Lucasa. Za jego szczęśliwy powrót.
ROZDZIAŁ 30
– Dziecko, jesteś przeraźliwie chuda.
– Marina znalazła lepsze określenie. „Boska wysmukłość”.
Edward usiadł obok niej. Był to ich pierwszy wspólny lunch od ponad dwóch miesięcy. Keshia zmieniła się nie do poznania: oczy miała wpadnięte, skórę papierową, poruszała się wolno i ociężale. Jakąż straszną cenę zapłaciła! I za co? Obiecał nie dyskutować na ten temat. Tylko pod tym warunkiem zgodziła się przyjąć zaproszenie na lunch.
– Przepraszam cię za spóźnienie – rzekł.
– Nie szkodzi, skarbie. Czekając na ciebie strzeliłam sobie drinka.
To też była nowość. Ale przynajmniej wyglądała nieskazitelnie. Prawdę mówiąc, o wiele bardziej elegancko niż zwykle. Futro z norek, które rzadko wyciągała z szafy, wisiało przewieszone przez oparcie krzesła.
– Ładnie dziś wyglądasz, moja droga. Idziesz gdzieś po lunchu? – zdziwił go widch norek.
– Otwieram nowy rozdział w mym życiu. Postanowiłam dołożyć nieco starań, aby być miłą dla bliźnich i odnowić nieco dawnych znajomości.
– Z Whitneyem także? – przestraszył się.
– Powiedziałam „miła”, nie „śmieszna”, Edwardzie. Wróciłam na stare śmieci i właśnie przeprowadzam wstępny rekonesans.
Edward skosztował szampana i skinął przyzwalająco na kelnera.
– Wobec tego witaj w domu, kochanie – rzekł, wznosząc kieliszek.