– Już nie „tą” Keshią Saint Martin. Jestem sobą. A mimo to ciągle nie daje mi spokoju myśl, że w końcu zbzikuję i rzucę w kogoś tortem.
– Czemu nie? Keshią parsknęła śmiechem.
– Może kiedyś spróbuję – rozmarzyła się. – Ale to, przyjacielu, będzie szczyt wszystkiego. Tak zwany wielki finał. Wyobrażasz sobie doniesienia w magazynie „Time’a”? „Keshią Saint Martin na piątkowym przyjęciu dostała szału i obryzgała budyniem cytrynowym pięcioro innych gości. Ofiarami chwilowej niepoczytalności panny Saint Martin padły: hrabina von…” i tak dalej.
– Czy na tych przyjęciach podają budyń cytrynowy? – zaciekawił się Alejandro.
– Nie. Chyba będę musiała poprzestać na torcie Alaska. Zaśmiał się i wyciągnął rękę, żeby pogłaskać ją po policzku.
– Keshią, kochanie, naprawdę musisz trochę przytyć.
– Wiem.
Alejandro zamknął oczy, wściekle potrząsnął kubkiem i rzucając kości obwieścił:
– Wszystko albo nic! Keshią nachyliła się nad jego uchem i szepnęła złośliwie:
– Chyba jednak nic, panie Vidal. Może pan otworzyć oczy i policzyć te swoje nędzne punkty.
Zamiast pójść za jej radą, wyciągnął po omacku rękę I przygarnął ją do siebie. Była teraz oddalona od niego o włos, o jedno tchnienie.
– Hej, co robisz, wariacie? – zachichotała, przekonana, że żartuje.
– Jak to co? – mruknął posępnie. – Oczywiście robię z siebie idiotę. – Otworzył oczy i wykrzywił się jak klaun. Keshią naturalnie nic nie rozumiała, niczego nie widziała. Może to i lepiej.
Wstał i przeciągnął się przed kominkiem, patrząc, jak jęzory ognia liżą suche szczapy.
– Wiesz co, skarbie? – rzekł zwrócony do niej plecami.
– Masz rację. Bardzo trudno jest znieść ciężar pozorów.
– Prawda? – bąknęła, nadgryzając ciasteczko. Od wielu tygodni był to pierwszy wieczór, którego nie spędziła przy butelce.
– Ciężar pozorów… Bardzo zgrabnie to ujęłaś.
– Jestem ekspertem – rzuciła lekko. Nie miała już dziś ochoty na poważne rozmowy. – A propos czego to mówisz?
– zapytała ciekawie.
– Coś mi przyszło do głowy. Nic ważnego.
ROZDZIAŁ 31
Lot był nudny. Wyświetlano film, który Keshia widziała już raz z Lucasem, Alejandro zaś wziął ze sobą stos fachowych magazynów i przez całą drogę czytał. Zamienili parę słów przy jedzeniu, po czym znów pogrążył się w lekturze. Uznał, że lepiej będzie zostawić Keshię w spokoju. Kiedy jednak wyciągnęła piersiówkę, zaprotestował.
– Na twoim miejscu schowałbym to z powrotem.
– Dlaczego? – spytała urażona.
– Wystarczy ci to, co serwują w czasie lotu – rzekł stanowczo. Jego ton zmieszał ją bardziej niż słowa, odłożyła więc piersiówkę do torby i poprzestała na jednej szkockiej z lodem.
– Zadowolony?
– To twoje życie, dziewczyno, i ty powinnaś o nie dbać. Alejandro powrócił do lektury, a Keshia do swoich myśli.
Czasami wydawał jej się dziwny. Niezależny, zaabsorbowany własnymi sprawami, zadawał sobie równocześnie tyle trudu wyłącznie dla niej. Była niemal pewna, że wybrał się w tę podróż, aby mieć ją na oku. Bała się, że przez nią może stracić pracę.
Pokoje zamówili w „Ritzu” i Keshia poczuła dreszczyk podniecenia, gdy wynajętym samochodem jechali do hotelu.
Za ostatnim zakrętem pokazała się nagle linia horyzontu, a na jej tle miasto: nowoczesna katedra, karmelkowo-brązowa sylwetka banku oraz jęzor mgły unoszący się znad zatoki. Keshia nagle uświadomiła sobie, jak bardzo tęskniła za San Francisco. Za Złotymi Wrotami, za Sausalito, Belvedere i Tiburonem jarzącymi się nocą niczym gaje świątecznych choinek. Jeśli zaś mgła była nazbyt gęsta, wystarczyło zamknąć oczy, wciągnąć głęboko w płuca rześką morską bryzę i wsłuchać się w buczenie syren przeciwmgielnych. Wiedziała, że Lucas też ich słucha. Alejandro przyglądał się jej ze zdziwieniem. Była podniecona, przeczesywała oczyma panoramę, jak gdyby spodziewała się wypatrzyć utracony skarb.
– Chyba też kochasz to miasto, prawda?
– O, tak – w głosie Keshii zabrzmiało tyle dumy, jakby sama je zbudowała.
– Dlatego że poznałaś je dzięki Luke’owi?
– Częściowo tak. Ale przede wszystkim ono samo jest tak bezwstydnie piękne.
– Bezwstydnie?
– No dobra, może źle się wyraziłam. Wiem tylko, że jestem tu szczęśliwa.
I tak było pomimo dramatu, który właśnie tu się rozegrał. San Francisco miało klimat, jakiego nie znalazła w żadnym innym mieście. Pomyślała o Lucasie i nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Wiesz, to niewiarygodne – powiedziała. – Przeleciałam trzy tysiące mil, żeby popatrzeć na niego przez godzinę.
– Coś mi mówi, że w razie potrzeby przeleciałabyś nawet sześć tysięcy.
– Może nawet dwanaście.
– Dwanaście? Jesteś pewna? – droczył się z nią. Nie miała mu tego za złe. Był miłym kompanem.
– Alejandro, ty zarazo!
– Tak, tak. Ja też cię lubię.
W San Francisco była pierwsza w nocy, a dla nich czwarta nad ranem, lecz wcale nie chciało im się spać.
– Masz ochotę na drinka? – zagadnęła Keshia.
– Nie. Na przejażdżkę.
– To doprawdy urocze. Widzę, że Pan Bóg zesłał mi emisariusza Ligi Trzeźwości – zacisnęła usta.
– Nie jesteś przyzwyczajona do krytyk? – zaśmiał się.
– I tak, i nie. Na pewno nie jestem przyzwyczajona do takich ludzi jak ty. Jesteś doprawdy zadziwiający – głos Keshii złagodniał. – Chyba nikt nie zrobił dla mnie tyle co ty, nawet Edward. Opiekował się mną, ale nigdy nie byliśmy na tak dobrej stopie. Zawsze tyle ode mnie wymagał…
– To znaczy?
– Och… żebym przyniosła zaszczyt swojemu nazwisku i tak dalej.
– Przynosisz mu zaszczyt.
– Raczej nie. Chyba musiały mi się pomieszać jakieś geny i nie pasuję do wzorca.
– Liczy się to, co masz w głowie, w duszy, w sercu.
– Nie, miły, mylisz się. Ważne jest, u kogo bywasz, w co się ubierasz, do jakich kręgów towarzyskich należysz.
– Chyba zwariowałaś.
– Jeszcze nie. Ale byłam już blisko.
Keshia spoważniała, lecz z zadumy wyrwał ją przyjazd do „Ritza”. Powitała ich wyrwana ze snu Ernestyna, odziana w zielony flanelowy szlafrok. Zmierzyła ich wzrokiem z lekką dezaprobatą, widać jednak udobruchało ją, że wynajęli osobne pokoje w przeciwległych końcach korytarza, bo spokojnie wróciła do łóżka, oni zaś zeszli znów do samochodu.
– Nad zatokę! – rzekła władczo Keshia.
– Służę pani, madame.
– Dziękuję wam, dobry człowieku – zachichotała. Jechali pnącą się w górę i opadającą w dół ulicą Divisadero.
Samochód podskakiwał jak wagonik górskiej kolejki, nieomal wyrzucając ich z foteli.
– Może wstąpimy na tacos?
– Widzę, że uroki krajobrazu są dla ciebie niczym w porównaniu z rozkoszami żołądka – uśmiechnęła się.
– Tu przynajmniej można zjeść coś oprócz pizzy!
– Czyżby Kalifornijczycy nie robili pizzy?
– Owszem – Alejandro skrzywił się zabawnie – ale staramy się nad nimi panować. Nie tak jak w Nowym Jorku.
Mówię ci, pewnego dnia stada zdziczałych pizz przejmą władzę nad miastem. – Zaryczał straszliwie, omal nie przyprawiając jej o atak serca.
– Jesteś nienormalny. Boże, spójrz na ten wóz! – Przed okienkiem baru dla zmotoryzowanych stał stylowy gruchot z późnych lat pięćdziesiątych. – Wygląda, jakby zaraz miał się rozkraczyć na amen.
– Na pewno nie. Co za ślicznotka… – rozpromienił się Alejandro. – Nigdy nie widziałaś takich wozów?