– Owszem, w filmach. Gdybym zobaczyła coś takiego na ulicy, niechybnie pamiętałabym to do dziś. Okropność!
– Okropność? Powinienem wyszorować ci usta szarym mydłem! To najlepszy samochód na świecie!
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że nim jeździłeś?
– Podobnym. To był mój pierwszy wóz. Potem kupiłem sobie używanego volkswagena. Odtąd świat stał się szary i brzydki.
– Jakże tragicznie to brzmi!
– Bo to była tragedia. A ty czym zaczynałaś jeździć?
– Nie miałam własnego samochodu. Alejandro szeroko otworzył oczy.
– Nie? Chryste, każdy dzieciak w Kalifornii ma brykę, zanim skończy szesnaście lat! Na pewno bujasz. Założę się, że miałaś rollsa. Przyznaj się!
– Czynię panu wiadomym, panie Vidal, że nie miałam rollsa. W czasie pobytu w Paryżu wynajmowałam rozpadającego się fiata i to wszystko. Nigdy w życiu nie posiadałam samochodu.
– Co za wstyd! A czym jeździli twoi starzy?
– Jak to czym? Samochodem. Wiesz, to taka machina: cztery kółka, czworo drzwi, kierownica… i mnóstwo innych części.
– Rollsroyce!
– Nie, bentley. Ale skoro tak ci na tym zależy, zdradzę ci pewien sekret: moja ciotka ma rollsa.
– Nareszcie czuję się usatysfakcjonowany. Podaj te tacos. Może ty przebyłaś taki kawał drogi, żeby zobaczyć się ze swoim chłopem. Ja przyjechałem, żeby się porządnie najeść.
Bentley, powiadasz… – Alejandro ugryzł kawałek taco i westchnął z rozkoszą.
– Wiesz, co jest zabawne, Alejandro?
– Wiem. Ty.
– Nie, tego już za wiele. Wystarczy kawałek taco, a robisz się niemożliwy.
– Ja? Bluźnisz, kobieto! – Alejandro pociągnął z butelki łyk korzennego piwa.
– Chodzi mi o to – Keshia zniżyła głos – że stałeś mi się naprawdę potrzebny. To znaczy… bez ciebie całkiem bym się zagubiła. Tak mi miło, że jesteś przy mnie.
Alejandro milczał, wpatrzony gdzieś w dal.
– Wiem – rzekł w końcu. – Ja też czuję się nieswojo, kiedy nie widzę cię przez dwa dni. Lubię wiedzieć, że nic ci nie dolega.
– Ze mną jest tak samo. Kiedy nie dzwonisz, od razu zaczynam się zamartwiać, że dostałeś nożem w metrze.
– Wiesz, co najbardziej w tobie lubię?
– Co takiego?
– Twój niewzruszony optymizm. Twoją wiarę w ludzi. Nożem w metrze… paradne! Dlaczego ktoś miałby dźgać akurat mnie nożem w metrze?
– Innych dżgają. Nie jesteś aż taki wyjątkowy.
– Świetnie. Wspaniale. Coraz lepiej – mruczał pod nosem Alejandro, wycofując samochód z parkingu.
Docinali sobie jeszcze przez kilka ostatnich przecznic do zatoki, lecz potem zamilkli. Rozpościerał się przed nimi płat ciemnogranatowego aksamitu, obrzeżony cekinami świateł. Wyżej, rozpięty na szczytach iglic mostu Złote Wrota, unosił się delikatny woal mgły. W oddali tęsknie zawodziła syrena.
– Kiedyś tu wrócę – rzekł w zadumie Alejandro.
– Tak ci się tylko zdaje. W rzeczywistości jesteś zakochany w Harlemie.
– To ty tak myślisz. Praca w ośrodku coraz bardziej daje mi w kość. Tu ludzie tak często nie dostają bzika. Może uda mi się dostać tę posadę, o której ci mówiłem…
– I co wtedy?
– Zobaczymy.
Pokiwała głową w zamyśleniu. Myśl, że mógłby wyprowadzić się z Nowego Jorku, nieco zbiła ją z tropu. Może tylko tak mówił, kiedy miał zły humor… Uznała, że bezpieczniej będzie nie drążyć tego tematu.
– Kiedy widzę coś takiego, chciałabym, żeby czas się zatrzymał – powiedziała.
– Wszyscy czasem tego pragniemy, dziewczyno. Byłaś tu kiedyś o świcie?
Potrząsnęła głową.
– Wtedy jest jeszcze piękniej – ciągnął. – To miasto jest jak kobieta. Czasami jest blada i ma sińce pod oczyma, ale potem znów nabiera urody i człowiek zakochuje się w niej od nowa.
– Alejandro, czy jest ktoś, kogo kochasz? – Od dnia, w którym pili gorącą czekoladę w Yorkville, nie przyszło jej do głowy, żeby go zapytać. Zawsze robił wrażenie samotnika.
– Dziwne pytanie.
– Wcale nie takie dziwne. Masz jakąś kobietę? Choćby taką, której już nie kochasz?
– Chyba nie. Nie wiem, Keshia. Kocham mnóstwo ludzi. Moją rodzinę, dzieci z ośrodka, ciebie, Luke’a…
– To za dużo. Owszem, bezpieczniej jest kochać tłum ludzi, a o wiele ciężej tylko jedną osobę. Ja nigdy nie kochałam… do czasu gdy poznałam Luke’a. On wiele mnie nauczył. Nie bał się miłości jak ja… i zapewne ty. Może tu, w San Francisco, spotkasz kobietę, która… – Keshia ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że wcale tego nie chce. Zasługiwał na najlepszą kobietę świata, ona jednak nie była jeszcze przygotowana na to, by go utracić. A wiedziała, że wtedy utraci go na zawsze.
– O czym tak dumasz, skarbie? Uszy do góry! – Alejandro był pewien, że rozmyśla o Luke’u. – Nie martw się, jutro go zobaczysz.
W odpowiedzi uśmiechnęła się tylko bez słowa.
ROZDZIAŁ 32
Potężna forteca, mieszcząca więzienie San Quentin, wyłoniła się nagle zza zakrętu, zapierając jej dech w piersi. Stała za fosą – palcem zatoki wetkniętym w suchy ląd. Keshia czuła się karłem, patrząc na jej ślepe wieże koloru zjełczałej musztardy i cyklopowe mury, upstrzone z rzadka szparkami okien. Zbudowane jak średniowieczna warownia, San Quentin nie tylko przerażało, przywodziło też smutek, poczucie opuszczenia i gorzkiej samotności. Patrząc na nie z bliska, Keshia zrozumiała, dlaczego Luke tak bardzo starał się pomóc ludziom, których nazywał braćmi. Zrozumiała także, dlaczego nieraz ryzykowali życiem, byle tylko stąd uciec.
Za wysokim ogrodzeniem z siatki, zwieńczonym kilkoma rzędami drutu kolczastego, sterczały co krok wieżyczki strażnicze, najeżone lufami karabinów maszynowych. W ich cieniu stał rząd schludnych domków z kwiatowymi rabatami przed każdym wejściem. Mieszkali tam strażnicy z rodzinami, dziećmi. Keshia wzdrygnęła się. Równie dobrze można by mieszkać na cmentarzu.
Parking był wyboisty, pełen śmieci i zatłoczony tak, że z trudem znaleźli miejsce. Przy głównej bramie stała długa kolejka, posuwająca się w żółwim tempie. Co jakiś czas mijali ich zapłakani ludzie z chusteczkami przy oczach.
Po dwóch i pół godzinie dotarli do głównego wejścia. Zostali pobieżnie przeszukani i skierowani do następnej bramy, gdzie ponownie musieli opróżnić kieszenie.
Wieże strażnicze stały nad nimi w zadumie, gdy wchodzili do głównego budynku, aby zasiąść w przegrzanym, zadymionym pomieszczeniu, przypominającym dworcową poczekalnię. Nie było tu słychać śmiechów, szeptów, rozmów, tylko od czasu do czasu brzęk monet w automacie do kawy, plusk wody lub suchy trzask zapałki. Każdy zachowywał dla siebie swe obawy i niewesołe myśli.
Keshia myślała o Luke’u. Od wejścia do budynku ani ona, ani Alejandro nie powiedzieli słowa. Nie było o czym mówić; po prostu czekali. Już dwie godziny siedzieli na ławce… a tyle czasu minęło, odkąd widziała Luke’a, dotykała go, całowała… była tulona tak, jak tylko Luke potrafił ją tulić. Pocałunek także smakuje inaczej, gdy spływa z takich wyżyn, w ogóle wszystko jest inne – i lepsze. Luke zawsze nad nią górował na tysiąc różnych sposobów. Był pierwszym mężczyzną, przed którym czuła respekt.
W sumie czekali prawie pięć godzin, toteż kiedy w końcu głośnik wyskrzeczał jego nazwisko, Keshia miała wrażenie, że to sen.
„Widzenie do Lucasa Johnsa… „
Zerwała się na nogi i pobiegła do drzwi, za którymi miała się z nim spotkać. Luke już tam był. Głową sięgał prawie sufitu długiego, nagiego pomieszczenia, którego jedyną dekoracją był zegar. Uzbrojeni strażnicy przechadzali się pomiędzy długimi stołami, po których jednej stronie siedzieli więźniowie, a po drugiej ich bliscy. Tu można było przynajmniej trzymać się za ręce, pocałować się na powitanie i na pożegnanie. Cała scena jednak zdawała się nierealna. To nie mogła być prawda; Luke mieszkał z nią w Park Avenue, jadał nożem i widelcem, opowiadał dowcipy, całował ją znienacka w kark… Nie pasował tu wcale. Twarze obok niego były szare, znużone, zacięte i smutne… ale teraz on też był taki. Coś się zmieniło. Padając mu w ramiona, poczuła znajomą falę panicznego strachu. Zdawało jej się, że zstąpili do grobu. Powtarzała sobie jednak, że w jego ramionach nic jej nie grozi. Wszystko inne blakło, gdy patrzyła mu w oczy.