Luke porwał ją i przycisnął tak mocno, że zabrakło jej tchu. Trzymał ją przez chwilę w powietrzu, łapczywie szukając ustami jej ust, potem delikatnie postawił z powrotem. Z całej jego postaci biła cicha rozpacz. Był szczuplejszy; Keshia wyczuwała kości tam, gdzie jeszcze tak niedawno były potężne mięśnie. Miał na sobie sprane dżinsy i roboczą koszulę oraz toporne buty, które wydawały się na niego za ciasne. Buty od Gucciego i resztę jego rzeczy odesłano Keshii do Nowego Jorku. Koszula była podarta prawie w strzępy, co dawało pojęcie, w jaki sposób została zdjęta z jego grzbietu. Wtedy Keshia długo płakała, ale dziś zanadto się cieszyła, że znów go widzi. Tylko Alejandro miał łzy w oczach, gdy patrzył na ich trwożne uśmiechy, pokrywające ból i dojmującą tęsknotę.
Po chwili Luke zerknął ponad głową Keshii i wtedy go zauważył. Spojrzał na niego z tak głęboką wdzięcznością, o jaką Alejandro nie byłby go podejrzewał. Podobnie jak Keshia, on również dostrzegł zmianę, jaka zaszła w Lucasie. Miał złe przeczucia.
Luke podprowadził Keshię do długiego stołu i usiadł naprzeciw, podczas gdy Alejandro przysunął sobie krzesło obok niej.
Keshia uśmiechała się z rozrzewnieniem.
– Boże, jak się cieszę… Tak bardzo za tobą tęskniłam… Luke pogłaskał ją po policzku stwardniałą od pracy ręką.
– Kocham cię. – Keshia starannie wypowiedziała te czarodziejskie słowa. Były niczym dwa odrębne podarunki, opakowane w błyszczący papier i przewiązane kokardą.
Oczy Luke’a zalśniły dziwnie.
– Ja też cię kocham, dziecino. Mam do ciebie prośbę.
– Jaką?
– Rozpuść włosy.
Uśmiechnęła się i szybko wyciągnęła szpilki. Niewiele mogła dla niego zrobić…
– O, tak lepiej – przeczesał palcami jej jedwabiste włosy z miną człowieka, który zanurza ręce w bajkowym skarbcu.
– Jak się czujesz?
– Dobrze. Nie widać?
– Czy ja wiem…
Patrząc z boku, Alejandro widział o wiele więcej niż tych dwoje zaślepionych sobą kochanków, a to, co widział, napawało go smutkiem.
– Wyglądasz bardzo ładnie, ale zeszczuplałeś – zawyrokowała Keshia.
– I kto to mówi? Ta, co wygląda jak zagłodzony szczur! – obruszył się Lucas, jego oczy jednak zadawały kłam słowom. Wpatrywał się w nią z zachwytem, ściskając jej dłonie tak, że zdrętwiały.
Było to dziwne spotkanie, pełne sprzecznych odczuć. Dominowało namiętne pożądanie, Keshia wszakże wyczuwała w Luke’u także jakiś dystans, zahamowanie, rezerwę. Potem coś mówił i znów miała wrażenie, że bramy jego duszy stoją przed nią otworem.
Godzina upływała szybko i nagle się skończyła. Strażnik dał znak i Luke wstał pośpiesznie, prowadząc ją do wyjścia. W drzwiach przysługiwał mu jeszcze jeden regulaminowy pocałunek.
– Kochanie, znów przyjadę. Najprędzej, jak to będzie możliwe. – Keshia miała zamiar zostać na tydzień w San Francisco i skorzystać z następnego dnia widzeń. Teraz jednak wszystko działo się zbyt szybko. Była zdenerwowana: miała Luke’owi jeszcze tyle do powiedzenia… ale chwila pierzchła.
– Staruszko… – Luke patrzył na nią zachłannie – nie będziesz tu już przyjeżdżać.
– Przenoszą cię? Potrząsnął głową.
– Nie, ale następnym razem cię nie wpuszczą.
– To absurd. Czyżby papiery były nie w porządku? – przeraziła się. Musiała tu przyjeżdżać. Musiała go odwiedzać. Nie mieli prawa jej tego zabronić.
– Papiery są w porządku. Na razie. Ale od jutra skreślam cię z listy odwiedzających – mówił tak cicho, że ledwie go słyszała.
– Oszalałeś? Dlaczego? – Chwyciła go za rękę. Nie rozumiała. Przecież nie zrobiła nic złego. Kochała go.
– Bo to nie jest miejsce dla ciebie. Ani życie, które mogłabyś prowadzić. Patrz na siebie: chuda, rozdygotana… Zanim stąd wyjdę, będziesz wrakiem. Wracaj do swojej pracy. I przyłóż się do niej uczciwie.
– Lucas, jak możesz mi to robić? – łzy ciurkiem płynęły jej po twarzy.
– Muszę, dlatego że cię kocham… A teraz bądź grzeczna i idź już.
– Wrócę. Muszę wrócić. Luke, proszę cię… Alejandro zrozumiał, dlaczego był potrzebny. Teraz Luke zerknął na niego ponad głową Keshii i nieznacznie skinął głową. Potem pochylił się, pocałował ją, uścisnął i odwrócił się w stronę strażnika.
– Lucas! Nie! – wyciągnęła do niego ramiona, gotowa paść mu do nóg. Kiedy się odwrócił, twarz miał jak wykutą z kamienia.
– Przestań, Keshia. Nie zapominaj, kim jesteś.
– Bez ciebie jestem nikim – wyszeptała.
– Mylisz się. Jesteś Keshią Saint Martin, osobą, którą zdążyłaś już lepiej poznać. Nie traktuj jej po macoszemu.
Skinął głową do strażnika i wyszedł. Stalowe drzwi pochłonęły go z hukiem. Nawet się nie obejrzał. Nie odezwał się choćby słowem do Alejandra. Nie musiał. Tamto krótkie skinienie starczyło za słowa. Powierzył Keshię jego pieczy; chciał wiedzieć, że nie będzie sama. To było wszystko, co mógł jej dać.
Keshia stała na środku sali oszołomiona, zdrętwiała, nieświadoma, że większość oczu zwrócona jest na nią. Dla tych, którzy słyszeli, była to rozdzierająca scena. Więźniowie wzdrygali się, a ich goście bledli na myśl, że mogło to spotkać kogokolwiek z nich. Spotkało jednak Keshię.
– Ale… przecież… – wyjąkała bezradnie.
– Chodź, kochanie – rzekł cicho Alejandro. – Wracajmy do domu.
W ciągu tych kilku chwil Keshia jakby zapadła się w sobie; była przerażająco blada i bezwolna jak manekin. Alejandro pośpiesznie wyprowadził ją z budynku i wsadził do samochodu. Chciał dowieźć ją do hotelu, zanim przyjdzie atak. On sam czuł się niemal równie wstrząśnięty. Od dawna podejrzewał, że coś jest nie tak, ale nie miał pojęcia o zamysłach Lucasa. To, co zrobił Luke, było bohaterskie – i bardzo bolesne. Jemu także potrzebne były wizyty Keshii, jej obecność, wsparcie, miłość. Wiedział jednak, że w ten sposób ją zniszczy. Musiałaby czekać na niego latami, oczekiwanie skracając sobie piciem. Jeśli ktoś z jego wrogów nie zrobiłby jej krzywdy.
– Dokąd jedziemy? – spytała apatycznie.
– Do domu. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze – przemówił tonem, jakim rozmawia się z dzieckiem.
– Wiesz, muszę tu przyjechać, bo Lucas wcale nie mówił poważnie… prawda, że nie? Alejandro…
Alejandro wiedział, że Luke mówił poważnie. Nawet gdyby zmienił zdanie, formalności tym razem potrwają sześć miesięcy. Pół roku jest w stanie bardzo wiele zmienić. Ledwie pół roku temu tych dwoje się poznało…
Keshia już nie płakała. Siedziała nieruchomo najpierw w samochodzie, potem na krześle w hotelu, zapatrzona w jakiś punkt przed sobą. Nie jadła, nie odzywała się, była jak w transie. Alejandro modlił się. by dowieźć ją do domu, zanim minie szok. Chwała Bogu, w tym na poły katatonicznym stanie istniała mniejsza szansa, że ktoś ją rozpozna.
W samolocie Keshia na przemian to nuciła pod nosem, to znów zapadała w ciężkie milczenie. Stewardesa zerkała na nią podejrzliwie. Lot był koszmarny. Alejandro nie mógł pozbyć się wrażenia, że jest świadkiem śmierci dwojga najdroższych ludzi. Ten dzień był kroplą, która przepełniła czarę.