Keshia wirowała w ramionach barona, Whit natomiast wdał się w ożywioną rozmowę z młodym maklerem o smukłych, wytwornych dłoniach. Zegar na ścianie wybił trzecią.
Tiffany chwiejnie dotarła do pluszowej sofy pod ścianą. Gdzie jest Bill? Mówił coś o Frankfurcie. Nie mogła sobie przypomnieć, co miał tam do załatwienia. Ale przecież tak niedawno wyszedł do holu… A może wcale nie ma go w mieście, a ona przyszła tu z Markiem i Glorią? Czy… Dlaczego, do cholery, wszystko jej się miesza? Zaraz, zaraz. Zjadła w domu kolację wraz z Billem i dziećmi… czy tylko z dziećmi? A może dzieci były jeszcze u teściowej w Vineyard? Żołądek Tiffany zaczął powoli obracać się wraz z całym pomieszczeniem i zdała sobie sprawę, że zaraz zwymiotuje.
– Tiffany?
Jej brat Mark znów patrzył na nią w ten specyficzny sposób. Tuż za nim stała Gloria. Od łazienki – gdziekolwiek to było w tym cholernym lokalu – dzielił Tiffany mur nieprzeniknionej pogardy.
– Mark, ja…
– Glorio, zaprowadź Tiffany do toalety. – Mark nie tracił czasu na rozmowę z siostrą. Wiedział, co się święci.
Kiedy ostatnio odwoził ją do domu, zapaskudziła cale tylne siedzenie nowiutkiego lincolna.
Tiffany nie mogła się uspokoić. Obojętne, jak bardzo była pijana, zawsze słyszała w ich głosach ten ton, aż boleśnie wyraźny. W tym właśnie był cały problem.
– Przepraszam cię, Mark, ale Bill wyjechał, więc gdybyś był tak dobry i odwiózł mnie do… – nie dokończyła, bo w tym momencie odbiło jej się głośno. Mark cofnął się z wyrazem obrzydzenia na twarzy, a tuż przed nią nagle zmaterializował się Bill z tym swoim zwykłym nieokreślonym uśmieszkiem.
William Benjamin ujął żonę za łokieć i wyprowadził z sali, gdzie tłum mocno się już przerzedził i Tiffany zanadto rzucała się w oczy.
– Jesteś?… – bąknęła niepewnie. – Myślałam… – przypomniało jej się, że zostawiła torebkę na sofie. – Bill, moja torebka!
– Dobrze, dobrze, później się tym zajmę. Prowadził ją szybko, co tylko powiększało mdłości.
– Muszę na chwilę usiąść. O Boże, czuję się okropnie. Bill, muszę usiąść…
– Musisz wyjść na świeże powietrze. – Trzymał ramię żony jak w imadle, uśmiechając się ponad jej głową do mijanych po drodze osób. Uśmiech nigdy nie znikał z ust Billa, a w jego oczach nigdy nie pojawiał się cieplejszy promyk.
– Oooch… – chłodny nocny wiatr uderzył ją w twarz i rozjaśnił umysł, choć żołądek niebezpiecznie podjechał jej do gardła. – Bill, muszę cię o coś…
W samą porę ugryzła się w język. Ilekroć była aż tak pijana, zaczynało ją nurtować to samo pytanie. Raz zadała je matce, a wtedy matka uderzyła ją w twarz. Mocno. Modliła się w duchu, żeby Bóg zapieczętował jej usta. To wszystko przez szampan. Czasem w podobny sposób działał dżin.
– Zaraz wsiądziesz do ciepłej taksóweczki i pojedziesz sobie grzecznie do domku – zagruchał Bill niczym nadopiekuńczy maitre d’hótel, przyzywając równocześnie portiera. W chwilę później kierowca otwierał przed nią drzwi.
– Taksówką? A ty?… Bill… – pytanie znów rwało się jej z ust, z serca, z głębi duszy.
– Znakomicie, moja droga.
Bill pochylił się, by podać kierowcy adres. Wszyscy zawsze mówili obok niej, poza nią, ale nigdy do niej. Poczuła się jeszcze bardziej zakłopotana, Bill jednak nie tracił rezonu.
– Do zobaczenia rano – cmoknął ją lekko w czoło i taksówka ruszyła.
Tiffany gorączkowo sięgnęła do gałki, żeby opuścić szybę. Nie mogła już dłużej dusić tego w sobie. Musi zawrócić, musi spytać Billa…
Nim uporała się z oknem, hotel został daleko z tyłu, a kiedy wychyliła się na zewnątrz, pytanie w końcu wydarło się jej wraz z długą strugą wymiocin:
– Czy ty mnie kochasz?…
Kierowca dostał dwadzieścia dolarów za dostarczenie jej do domu i uczynił to bez komentarzy. Nie odpowiedział na jej pytanie. Nie zrobił tego także Bill. Bill wrócił do apartamentu, który wcześniej zarezerwował w „St. Regis”. Obie dziewczyny czekały – drobniutka Peruwianka i wysoka blondyna z Frankfurtu. Rano Tiffany i tak nie będzie pamiętać, że wróciła do domu sama. Bill był tego pewien.
– Idziemy?
– O, tak – Keshia stłumiła ziewnięcie i sennie kiwnęła głową.
– Bardzo udane przyjęcie – skonstatował Whit.
– Wiesz, która godzina? Keshia spojrzała na zegar.
– Dochodzi czwarta. Jak ty jutro wytrzymasz w biurze? Miał wprawę. Niemal każdą noc spędzał poza domem – w lokalach lub na Sutton Place.
– Nie mogę wylegiwać się w łóżku do południa jak niektóre rozpieszczone damy – zażartował.
– Biedak – poklepała go po policzku i ujęła pod ramię, wychodząc wraz z nim na opustoszałą ulicę. Ona także nie mogła wylegiwać się do południa. Musiała wstać przed dziewiątą i zabrać się do pracy nad nowym artykułem.
– Czy mamy coś podobnego w rozkładzie zajęć na jutro?
– Whit zatrzymał przejeżdżającą taksówkę.
– Mam nadzieję, że nie. Całkiem straciłam formę w czasie tych wakacji.
Keshia zebrała szeroką satynową spódnicę i wśliznęła się na tylne siedzenie. W gruncie rzeczy jej wakacje nie różniły się zbytnio od sezonu w Nowym Jorku, tyle że na szczęście nie musiała znosić obecności barona.
– O ile sobie przypominam, jutro jem kolację z zarządem firmy. Zdaje się, że w piątek jest coś w „El Morocco”. Będziesz w mieście?
– Wątpię. Edward chce mnie porwać do swoich przyjaciół. Straszliwi nudziarze, ale mieli dobre stosunki z moim ojcem – dodała. To zawsze była bezpieczna wymówka.
– Wobec tego, moja droga, zapraszam cię w poniedziałek do „Raffles”.
Keshia uśmiechnęła się blado i oparła głowę o jego ramię. Znowu skłamała. Wcale nie była umówiona z Edwardem. Edward zresztą miał dość rozumu, by nie zmuszać jej do tego typu „rozrywek”. Planowała wypad do SoHo. Po dzisiejszym wieczorze w pełni sobie nań zasłużyła. A drobne kłamstewko, którym uraczyła Whita? Ratowała własne zdrowie psychiczne.
– Bardzo chętnie wybiorę się w poniedziałek do „Raffles” – zapewniła.
Przyda jej się nowy materiał do rubryki. Do tego czasu wystarczy, jeśli poplotkuje przez telefon z Mariną. Marina była zarówno nieocenionym źródłem plotek, jak też ich wdzięcznym tematem. Jej zainteresowanie Halpernem Medleyem rzucało się w oczy, czym Keshia nie była zaskoczona. Bankructwo rzadko bywa zabawne, a Halpern był w miarę atrakcyjnym lekarstwem na bolączki Mariny.
– Zadzwonię do ciebie jutro – rzekł Whit. – Może uda nam się wyskoczyć razem na lunch.
– Masz ochotę wejść na górę? Mogę ci zaserwować kawę, koniak względnie jajecznicę… – Keshia zawiesiła głos. Padała 2 nóg, ale czuła, że jest mu coś winna. Przynajmniej jajecznicę, skoro nie własne ciało.
– Naprawdę nie mogę, skarbie. Muszę się trochę przespać i tobie też to radzę – żartobliwie pogroził jej palcem, a gdy taksówka zatrzymała się przed jej domem, leciutko cmoknął ją w usta, prawie nie dotykając warg.
Już od dawna nie silili się na udawanie. Keshia trzymała się wygłoszonej ongiś opinii, że chce zachować dziewictwo aż do ślubu, a Whit skwapliwie korzystał z tego pretekstu. Platoniczny związek odpowiadał obojgu.
– Dobranoc, Whit. To był cudowny wieczór – powiedziała, uświadamiając sobie, iż jest to dosłowny cytat z popołudniowych seriali dla gospodyń domowych.
– Z tobą zawsze jest cudownie. – Podprowadził ją do drzwi i zaczekał, aż portier je otworzy. – Przejrzyj jutro gazety. Jestem pewien, że Martin Hallam nie będzie szczędził słów zachwytu na twój temat – uśmiechnął się z uznaniem.