Raz jeszcze skupił się na odbiciu w lustrze. Szczerze mówiąc, mundur leżał na nim idealnie, ale znając Desjani, wiedział, że nie rzuciłaby na odchodnym uwagi o poprawieniu munduru, gdyby wszystko było w porządku. Mrużąc oczy, Geary poprawił materiał w kilku miejscach, dosłownie o ułamki milimetrów, a potem spojrzał na lśniącą Gwiazdę Sojuszu wiszącą tuż pod kołnierzykiem. Nie cierpiał nosić tego odznaczenia przyznanego mu po domniemanej śmierci za walkę do samego końca w starciu, które miało miejsce niemal sto lat temu. We własnym mniemaniu nie zasługiwał na taki zaszczyt, ale regulamin mówił wyraźnie, że wkładając mundur wyjściowy, oficer ma obowiązek nosić na nim „wszystkie ordery i medale, jakimi został odznaczony”. Mógł wprawdzie wymigać się od stosowania tego czy innego przepisu, ponieważ sam stanowił tutaj prawo, lecz wiedział też, że jedno odstępstwo prowadziłoby do drugiego i czort wie, czym by się to wszystko skończyło.
Właśnie zbierał się do wyjścia, gdy zadźwięczał brzęczyk interkomu. Geary odebrał połączenie i zobaczył przed sobą hologram rozradowanego kapitana Badai. Jego wirtualny wizerunek był tak doskonały, że można by zaryzykować stwierdzenie, iż osobiście pojawił się w kajucie komodora.
– Dzień dobry, kapitanie. – Badaya wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Witam. Właśnie wychodziłem na spotkanie z członkami Wielkiej Rady. – Geary musiał traktować tego człowieka z wielką ostrożnością.
Badaya był dowódcą „Znamienitego”, jednego z liniowców, ale przewodził także frakcji oficerów, którzy bez mrugnięcia okiem poparliby militarną dyktaturę Geary’ego. Wiedząc, że kapitan zdołał przekonać do swojego zdania prawie każdego dowódcę tej floty, komodor musiał zrobić wszystko, by odwieść go od rozpoczęcia rebelii. Gdy obejmował stanowisko głównodowodzącego, jego głównym problemem była obawa, czy ci ludzie nie zbuntują się przeciw niemu, a dzisiaj, zaledwie kilka miesięcy później, niepokoiło go wyłącznie to, czy nie zechcą obalić Sojuszu w jego imieniu.
Badaya pokiwał głową, jego uśmiech przestał być tak radosny.
– Kilku kapitanów zamierzało podprowadzić swoje eskadry bliżej stacji Ambaru, aby pokazać Wielkiej Radzie, kto naprawdę tu rządzi, zdołałem ich jednak przekonać, że to nie byłoby w pana stylu.
– I słusznie – powiedział Geary, dbając o to, aby w jego głosie nie dało się wyczuć zbyt wyraźnej ulgi. – Powinniśmy zachowywać pozory, że to rada wciąż rozdaje karty.
Taką właśnie przykrywkę zastosował w rozgrywce z frakcją Badai. Jeśli jednak rada wyda mu rozkazy sprzeczne z jego przekonaniami, o czym ci ludzie dość szybko się dowiedzą, zostanie zmuszony do ślepego posłuszeństwa legalnie wybranemu rządowi albo do złożenia natychmiastowej rezygnacji, a wtedy, bez względu na jego decyzję, rozpęta się istne piekło.
– Rione pomoże panu w zapanowaniu nad nimi – dodał dowódca „Znamienitego”, pogardliwie machając ręką. – Ma pan ją w garści, a ona zadba już o to, by ustawić pozostałych polityków. A skoro mowa o spotkaniu, robi się późno, powinien pan już iść. – Hologram Badai wyszczerzył się na pożegnanie, zasalutował i zniknął.
Geary pokręcił głową, zastanawiając się, co by powiedziała współprezydent Republiki Callas i członkini senatu Sojuszu, Wiktoria Rione, gdyby usłyszała, że Geary ma ją w garści. Na pewno nie byłoby to nic dobrego, uznał.
Szedł korytarzami „Nieulękłego” w kierunku doków, odpowiadając na energiczne saluty mijanych członków załogi. Ten okręt był jego flagowcem od momentu objęcia stanowiska głównodowodzącego floty, jeszcze w syndyckim Systemie Centralnym, w głębi terytorium wroga, gdzie uwięzione siły Sojuszu czekały na – jak się wtedy wydawało – nieuniknioną zagładę. Tymczasem wbrew wszystkiemu zdołał doprowadzić do przestrzeni Sojuszu zdecydowaną większość tych jednostek, dzięki czemu ich załogi zaczęły święcie wierzyć, że może dokonać wszystkiego, jeśli tylko zechce. Nawet wygrać wojnę, w której walczyli zarówno rodzice, jak i dziadkowie podległych mu marynarzy. Robił więc co mógł, by wyglądać pewnie mimo dręczącego go wciąż niepokoju.
Nie potrafił się jednak powstrzymać przed zmarszczeniem brwi, gdy dotarł w końcu do wrót doków. Desjani i Rione już tam były. Stały obok siebie i jak zauważył, rozmawiały ściszonymi głosami. Na ich twarzach nie dostrzegł śladu emocji. Nie potrafił zrozumieć tej jakże nagłej zmiany nastawienia wobec siebie – przecież te dwie kobiety porozumiewały się do tej pory tylko wtedy, gdy było to absolutnie niezbędne, ale nawet w takich przypadkach mogły skoczyć sobie do gardła, chwytając za każdą broń, jaką miałyby pod ręką – zwykły nóż, pistolet albo piekielną lancę.
Gdy zobaczyły Geary’ego, Desjani natychmiast ruszyła w jego stronę, a Rione minęła właz i weszła do doków.
– Wahadłowiec i jednostki eskorty są już gotowe – zameldowała Tania. Skrzywiła się lekko, taksując jego wygląd, i przygładziła szybkim ruchem kilka baretek. – Reszta floty pozostanie w stanie podwyższonej gotowości.
– Taniu, liczę, że z pomocą Duellosa i Tuleva zdołasz zapanować nad resztą oficerów i nie dojdzie tutaj do kolejnego kataklizmu na skalę supernowej. Badaya powinien współpracować z wami, on także zadba, aby żaden z dowódców nie reagował zbyt nadpobudliwie, ale to na waszej trójce spoczywa odpowiedzialność, żeby on nie przeholował w którymś momencie.
Skinęła głową z pełnym spokojem.
– Oczywiście, sir. Niemniej mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę z tego, że nie zdołamy powstrzymać naszych ludzi, jeśli rada zareaguje zbyt przesadnie. – Desjani podeszła jeszcze bliżej i chwyciła go za nadgarstek, jakby chciała podkreślić wagę kolejnych słów. – Proszę jej słuchać. To jej terytorium i jej zasady walki.
– Chodzi pani o Rione? – W życiu by nie pomyślał, że Tania każe mu słuchać rad Wiktorii.
– Tak. – Cofnęła się i zasalutowała, tylko w jej oczach widział wciąż niepokój. – Powodzenia, sir.
Odpowiedział tym samym gestem i wszedł na teren doków. Przed widocznym w oddali kadłubem wahadłowca wzdłuż rampy stał szpaler komandosów. Był ich tam cały pluton, wszyscy w pełnych zbrojach i z kompletnym wyposażeniem bojowym.
Zanim Geary zdążył cokolwiek powiedzieć, z szeregu wystąpił major sił desantowych i zasalutował sprężyście.
– Kapitanie Geary, wyznaczono mnie na dowódcę pańskiej straży przybocznej. Mamy pana odprowadzić na spotkanie z członkami Wielkiej Rady.
– Dlaczego pańscy ludzie noszą pełne pancerze? – zapytał komodor.
Major odpowiedział bez chwili wahania.
– W systemie Varandal nadal istnieje wysokie ryzyko zagrożenia atakiem, sir. Regulamin nakazuje, aby oddziały wykonujące zadania w sytuacjach alarmowych posiadały pełne wyposażenie bojowe.
Wygodna wymówka. Geary spojrzał w kierunku Rione; nie wyglądała na zaskoczoną takim wyglądem żołnierzy. Podobnie jak Desjani. Wszystko wskazywało na to, że pułkownik Carabali, dowodząca siłami specjalnymi floty, także zgadza się z ich stanowiskiem. Geary postanowił zaufać jednomyślnemu osądowi trzech tak rozsądnych osób jak Tania, Wiktoria i pani pułkownik Carabali mimo wciąż żywych obaw o reakcję członków rady na widok towarzyszącego mu w pełni uzbrojonego oddziału.
– Rozumiem. Dziękuję, majorze.
Komandosi prezentowali broń, gdy przechodził między nimi z Rione u boku, zmierzając w górę rampy. Podziękował im za te honory nieustającym salutem. Przy okazji takich wydarzeń zaczynał się zastanawiać nad sensownością przywrócenia we flocie owego prastarego obyczaju. Od godziny nie robił nic innego, tylko salutował.
Przeszedł z Wiktorią do kabiny dla VIP-ów znajdującej się tuż za kokpitem pilotów. Komandosi zajęli wszystkie miejsca w głównym przedziale wahadłowca. Geary zapiął pasy, nie odrywając wzroku od umieszczonego przed jego fotelem wyświetlacza. Widniała na nim upstrzona gwiazdami niekończąca się czerń kosmosu. To samo mógłby widzieć przez okno, gdyby jakiś szaleniec zaprojektował wahadłowiec z przeszklonymi otworami w opancerzonym kadłubie.