– I dziwię ci się, że ci nie przyszło do głowy, że Boguś przyjdzie na pewno akurat wtedy, kiedy ty będziesz latała po badylarzach – ciągnęła złowieszczo. – A jeszcze mówiłaś, że bierzesz korepetycje. Nie wiem, kiedy chcesz na to wszystko znaleźć czas. Musiałaś zwariować, to pewne. Nikt się nie spodziewał, że się zgodzisz, sama Larwa miała wątpliwości, trzeba było słyszeć, jakim tonem to mówiła. Przypodchlebiała się!
– Ale nie słyszałam i już przepadło – powiedziała stanowczo Tereska, która na wspomnienie wszystkich obowiązków i powinności nagle oprzytomniała. – Czekaj, przestań krakać. Po pierwsze, jeśli okaże się, że nie dajemy rady i potrzebujemy pomocy, ona nam to załatwi. Larwa. Nie ma obawy, już ona tę pomoc wydusi, jak nie z naszej klasy, to z B. Po drugie, masz rację, po badylarzach możemy latać tylko zaraz po szkole, bo o takiej porze Boguś na pewno nie przyjdzie. Po trzecie…
Urwała nagle, bo uświadomiła sobie, że miała też przeprowadzić liczne zabiegi kosmetyczne i doprowadzić do porządku garderobę. Rzecz była pilna, Boguś mógł przyjść każdego dnia. I te maseczki…
– Nie wyobrażam sobie, jak ja to wszystko zdążę zrobić – oświadczyła krytycznie. – Rzeczywiście, chyba zwariowałam.
– Nie dotknęłabym się tego, gdyby nie te dzieci – powiedziała Okrętka ponuro. – Gdyby nie to, że ten cały parszywy sad ma być dla Domu Dziecka i ona nawet wymieniła, którego. Sad to jest majątek!
– Nie rozumiem, co to ma do rzeczy. Teraz już nie ma w Polsce zagłodzonych i opuszczonych dzieci.
– Zgłupiałaś chyba! – wykrzyknęła, zatrzymując się, zaskoczona Okrętka. – Oczywiście, że są!
Tereska zdziwiła się bardzo i również zatrzymała.
– Jak to? – spytała z niedowierzaniem. – Gdzie są?
– Wszędzie! Chociażby w naszym domu! Tam mieszka jedna taka… Ona ma troje dzieci, możliwe, że miała kiedyś męża, nie wiem, teraz nie ma i sprowadza sobie rozmaitych facetów i te dzieci w ogóle nie mają się gdzie podziać i czasem nocują na dworze, a czasem kradną. Ona je bije po pijanemu. Moja matka czasem im daje coś do jedzenia, milicja była parę razy i sama słyszałam, jak ludzie rozmawiali, że ona jest nienormalna i te dzieci powinno się jej zabrać, albo ją zabrać, w każdym razie coś z tym koniecznie trzeba zrobić. Tam jest taki mały chłopczyk, najmłodszy, jest bez przerwy taki przerażony, że ja na to nie mogę patrzeć. Tylko dlatego zgadzam się na ten cholerny sad!
Wzburzona i zdenerwowana przeszła kilka kroków i znów się zatrzymała. Tereska pośpieszyła za nią.
– Bo niektórzy ludzie nie powinni mieć dzieci… – zaczęła z niechęcią.
– Aha – przerwała Okrętka gniewnie. – Spróbuj nie mieć! Zanim się obejrzysz, już masz i co? Utopisz? A jak się masz nad nim znęcać po pijanemu, to nie lepiej oddać do Domu Dziecka? Możesz nie oddawać, proszę bardzo, masz całe życie zmarnowane! Twoje i twojego dziecka!
Tereska osłupiała. Zarzut, jakoby po pijanemu znęcała się nad jakimkolwiek dzieckiem, tym bardziej swoim, odmawiając zgody na oddanie go pod opiekę komu innemu i marnując w ten sposób życie, zaskoczył ją tak, że na chwilę odjęło jej mowę.
– Na litość boską, przecież jeszcze nie mam dziecka! – zaprotestowała słabo, do reszty skołowana, niejasno czując, że Okrętka stosuje jakiś gigantyczny skrót myślowy, z którego da się wyłowić sens dopiero po rozwikłaniu tego przedziwnego kłębowiska problemów.
– Ale możesz mieć! – powiedziała Okrętka z ponurym triumfem. – W każdej chwili!
Tereska popatrzyła na nią z niesmakiem i nagle otrząsnęła się z oszołomienia.
– Do jutra mi się nie uda, żeby nie wiem co, to pewne – powiedziała trzeźwo i ruszyła naprzód. – A poza tym, czy mamy wzbogacać ten Dom Dziecka specjalnie dla naszych przyszłych dzieci, przewidując nasze zwyrodnienie moralne? A w ogóle rozumiem, co masz na myśli, i niech ci będzie. Tym bardziej nie czepiaj się, że się zgodziłam…
Poszły dalej, wzdłuż ogrodzenia działek, których istnienie tuż obok nie docierało do ich świadomości. W miejscu, gdzie przed chwilą we wzburzeniu wymieniały poglądy, pozostała po drugiej stronie siatki przypadkowa słuchaczka ich rozmowy. Była to niejaka pani Międlewska, osoba samotna, piastująca urząd opiekunki społecznej, znająca Tereskę z widzenia i ze słyszenia, jak większość młodzieży w tej dzielnicy. W najwyższym stopniu zaskoczona, wręcz wstrząśnięta, podeszła do żywopłotu i popatrzyła za oddalającymi się przyjaciółkami spojrzeniem pełnym troski i niepokoju.
– Chyba jesteśmy ślepe! – powiedziała nagle Tereska, zatrzymując się znacznie dalej, przy następnym narożniku ogrodzenia. – Spójrz, gdzie jesteśmy!
Okrętka niepewnie rozejrzała się wokoło.
– Chyba już nie ma sensu wracać do tramwaju? – powiedziała. – Do domu mamy bliżej…
– O Boże, zaniewidziałaś, czy co? Spójrz, co to jest!
– Siatka.
– A za tą siatką co?
– Zieleń. A, ogródki działkowe! Rzeczywiście! Jak to, chcesz od razu?
– No pewnie, że od razu! Skoro już tu jesteśmy, możemy spróbować. Możemy się przynajmniej dowiedzieć, skąd oni te rzeczy biorą. Chodź!
Okrętka wczepiła się w oczka siatki wszystkimi dziesięcioma palcami.
– Poczekaj – powiedziała nerwowo. – Ja tak nie mogę od razu. Zaskoczyłaś mnie. Muszę się jakoś nastawić duchowo.
Tereska pociągnęła ją stanowczo za sobą.
– Jesteś nastawiona już od rana, od pierwszej lekcji. Kiedyś trzeba zacząć.
Okrętka przytrzymała się siatki w następnym miejscu.
– Tu nic nie widać – zaprotestowała. – Nic takiego tu nie rośnie. To musi być szkółka… Twój ojciec… Mówiłaś, że kiedyś przywoził…
– Zwariowałaś, jaka szkółka na działkach! Odczep się od tej siatki! Mój ojciec przywiózł, owszem, prawie dwadzieścia lat temu, raz a dobrze, od jednego znajomego z Błędowa i posadził, i koniec. Powiem ci prawdę. Ja wiem, jak to się sadzi, jak to wygląda, wiem, mam na myśli te młode drzewka, w ogóle prawie wszystko wiem, co potem, tylko nie mam pojęcia, skąd to się bierze. Ci ludzie tutaj skądś brali i sadzili później niż mój ojciec i powinni wiedzieć. Możliwe, że sami mają gdzieś w głębi…
Okrętka wszelkimi siłami starała się pozostać przyczepiona do siatki na zawsze.
– Ale to nie teraz! Słuchaj, po obiedzie… O tej porze nikogo tu nie ma. Ja nie mogę zaczynać tak od razu, bez żadnego zastanowienia! I w ogóle nie ma furtki!
– Gdzieś musi być furtka. Chodźże, do licha, przecież nas nie pogryzą! Obejdziemy dookoła i znajdziemy!
Okrętka dała się powlec wzdłuż ogrodzenia, w głębi duszy żywiąc absurdalną nadzieję, że furtki w ogóle nie będzie. Nigdzie. Na teren działek nie da się wejść, z zewnątrz nikogo nie zobaczą i ta straszliwa, tak potwornie energiczna Tereska da jej spokój przynajmniej na dziś. Zaczną od jutra albo od pojutrza i Okrętka zdoła się jakoś przez ten czas pogodzić z myślą, że trzeba będzie zaczepiać całkowicie obcych ludzi w takim kretyńskim celu… Okrętka z natury była raczej nieśmiała, a w obliczu zaistniałej sytuacji czuła się bardziej nieśmiała niż kiedykolwiek.
Tereskę pchała do natychmiastowego działania myśl o Bogusiu, na którego później musiała przecież czekać. Im szybciej załatwią tę całą pracę społeczną, tym lepiej. Pędziła wzdłuż siatki, ciągnąc za sobą opierającą się Okrętkę.
Furtki jakoś nigdzie nie było. Za następnym narożnikiem ukazała się brama, zamknięta na głucho i robiąca wrażenie rzadko otwieranej. Innego wejścia w perspektywie ulicy nie dawało się dostrzec, wokół było pusto, cicho i spokojnie.