Выбрать главу

Świat ciemniał, jej prywatne słońce gasło. Kołaczące się w niej resztki rozpaczliwej nadziei bladły coraz bardziej. O dziewiątej wieczorem jeszcze miały jakiś cień sensu. O dziesiątej goście zaczęli się rozchodzić. O jedenastej nastąpił koniec. Koniec imienin, koniec nadziei, koniec świata…

Do końca Tereska zachowała rozpacz w oczach i pogodny uśmiech na ustach, który spowodował ból mięśni policzków. Uśmiechała się jeszcze idąc do siebie na górę i dopiero w łazience udało jej się uruchomić zesztywniałą twarz.

Nazajutrz była niedziela i nadzieja rozkwitła na nowo. Boguś mógł przecież przyjechać późnym wieczorem, a w takim wypadku złożyłby wizytę dopiero dziś. Siąpiący deszcz uzasadniał niechęć do wychodzenia z domu i można było spokojnie na niego czekać…

W poniedziałek, po powrocie ze szkoły, Tereska znalazła kartkę z życzeniami.

Zawarte w niej dwa zdania spłynęły jak balsam na jej ciężko chorą duszę. Nagle poczuła, że do tej pory cały czas trwała w okropnym napięciu, z zaciśniętymi zębami, siłą powstrzymując nerwowe drżenie, które lęgło się jej gdzieś w środku. Ulga, jakiej doznała na widok imieninowej pocztówki, zadziałała niby rozluźniające lekarstwo.

Więc jednak! Więc jednak nie przyszedł nie dlatego, że nie chciał, że zapomniał, tylko dlatego, że siedzi w tym Wrocławiu i widocznie nie mógł przyjechać. I sam tego żałował, gdyby nie żałował, toby tak nie napisał, nikt go nie zmuszał! Kartę wysłał już w środę. Jest we Wrocławiu i nie mógł, ale chciał i pamięta.

Myśl, że i ona będzie mogła do niego napisać, że wyśle mu te zdjęcia, że będzie pisała jego nazwisko na kopercie, stała się dla niej melancholijną pociechą. Boguś nie podał wprawdzie swojego adresu, ale to nic nie szkodzi, na pewno wkrótce napisze znowu. I poda. A może przyjedzie na Wszystkich Świętych?

W każdym razie kiedyś przecież przyjedzie…

Pogoda zrobiła się prześliczna, złocista, jakby to nie był listopad, tylko wrzesień. Tereska wracała do domu depcząc po ostatnich, spadłych liściach. Czuła się zmęczona i wściekła.

Nienawidzę tych gówniarzy – myślała. – Nienawidzę korepetycji. Dlaczego ja się muszę tak męczyć? Nienawidzę wszystkiego!

Boguś na Wszystkich Świętych nie przyjechał i do tej pory nie napisał. Nie dał znaku życia. Krystyna kwitła szczęściem, a czekający na nią prawie codziennie narzeczony stanowił zadrę w sercu Tereski. Na nią też mógłby tak ktoś czekać… Nie ktoś, nie ktoś. Tylko Boguś! Janusz czekałby nawet trzy razy dziennie, gdyby mu na to pozwoliła. Ten idiota, kuzyn Kazio, pewnie też… Ironia losu.

Najgorsza ze wszystkiego była bezsilność. Nic nie mogła zrobić, niczego się dowiedzieć, na nic nie miała żadnego wpływu. Tereska nienawidziła bezsilności. W ostateczności, gdyby się bardzo uparła, mogła zdobyć jego adres przez przyjaciół, przez jakichś znajomych, przez jego rodzinę nawet! Ale nie mogła przecież napisać, skoro on sam tego adresu nie podał, nie mogła się narzucać tak jawnie, w końcu miała chyba jakąś ambicję…

Kilkanaście metrów przed sobą ujrzała nagle swoją bardzo daleką kuzynkę, Basię, nie widzianą od bardzo dawna, przechodzącą przez ulicę. Basia, drobna, szczupła, czarna, szalenie żywa, z wysiłkiem pchała przed sobą głęboki wózek dziecinny i Tereska poczuła się zaskoczona. Dziecko Basi miało już trzy lata, nie zmieściłoby się w takim wózku, czyżby miała nowe? W rodzinie nic o tym nie wiadomo.

Dogoniła Basie w momencie, kiedy ta zatrzymała się przy zejściu w ulicę Dolną i stała patrząc na schodki i jezdnię jakby z wahaniem.

– Jak się masz? – spytała z ożywieniem Tereska. – Masz drugie?

Zajrzała do wózka i urwała. Wewnątrz znajdowało się coś przykryte kocykiem, spod którego wystawały czarne szmaty.

Przez moment Teresce wydało się, że Basia wiezie zwłoki noworodka, i zabrakło jej głosu.

– Pan Bóg cię zesłał! – wykrzyknęła Basia, wyraźnie wściekła. – Jak się masz? Na litość boską, pomóż mi tędy jakoś zjechać! Żeby to wszyscy diabli wzięli!!!

– A co to jest? – spytała przerażona Tereska, usiłując ochłonąć. – Dziecko?!

– Jakie tam dziecko! Dziecko bym przykrywała szmatami do podłogi?! Masz źle w głowie. Piasek.

– Co?

– Piasek.

– Jaki piasek? Dlaczego…

– Nie wiesz, co to jest piasek? Zwyczajny piasek, z budowy. Dlatego przykrywam. Ciężkie to jak sto piorunów. Pomóż mi zjechać na dół chociaż z tej największej pochyłości! Och, szlag mnie chyba trafi!

Tereska uznała, że zbyt wielu rzeczy naraz nie rozumie, przestała więc pytać i przystąpiła do działania.

– To nie tędy przecież, daj spokój tym schodom! Zlecimy razem z wózkiem! Tamtędy, przy jezdni!

Basia spojrzała, cofnęła wózek, którego przednie koła były już na samej krawędzi stopnia, i skierowała się w stronę jezdni, prowadzącej w dół. Wzdłuż jezdni szedł bardzo wąski chodniczek, oddzielony od trawnika krawężnikiem.

– Robimy remont – powiedziała Basia.

– Przestawiamy ściankę, przerabiamy kuchnię i łazienkę. Wszystko nam się udało kupić z wyjątkiem piasku. Piasek trzeba ukraść. Przedtem brałam z budowy tam, na dole, niedaleko nas, ale już cały zużyli i teraz kradnę z budowy tu zaraz, za Puławską.

Tereska milczała, ponieważ odebrało jej głos. Basia miała dziki obłęd w oczach.

– Udaję, że się bawię w piasku z Jureczkiem, i wsypuję do kubełków od śmieci na wózku. Nic innego nie mam. Jureczka zostawiam potem u jednej znajomej baby. A. ludzie już robią i poganiają nas, żeby prędzej, bo im ciągle brakuje. Mówię ci, piekło!

Wspólnymi siłami skręciły i ustawiły wózek jednym kołem na chodniczku, a drugim na wydeptanym trawniku. Przytrzymując go, zaczęły schodzić w dół.

– Ależ to potwornie ciężkie! – zauważyła Tereska. – To waży chyba ze sto kilo!

– Co najmniej – przyświadczyła ponuro Basia. – To znaczy, ściśle biorąc, pięćdziesiąt. Obliczyłam.

– I codziennie tak chodzisz?

– Dwa albo trzy razy obracam.

Tereska podtrzymała zsuwające się koło.

– No dobrze – powiedziała niepewnie. – A twój mąż?

– Mój mąż! – wrzasnęła Basia z furią. – Mój mąż to jest wstrętna świnia!!!

W jej oczach zabłysły łzy wściekłości, gwałtownie szarpnęła wózkiem, trafiła kołem na nierówność i, w nieopanowanym szale popchnęła go z całej siły. Ciężki wózek przeskoczył przez nierówność i wymknął jej się z rąk.

– Ostrożnie! – krzyknęła Tereska. – Rany boskie!

Wózek zjechał z chodniczka i ruszył w dół, w zdumiewającym tempie nabierając szybkości.

– Łap go!!! – krzyknęła dziko Basia.

Nie bacząc na nadjeżdżające samochody, Tereska runęła za wózkiem. Miała jeszcze tyle przytomności umysłu, że wpadła na prawy chodnik. Nadspodziewanie dobrze wyważony wózek, zachowując równowagę, pruł jezdnią przed siebie w dół jak szatan. Zjeżdżające z góry samochody, ujrzawszy niespodziewanie osobliwy pojazd, hamowały z przeraźliwym wizgiem. Basia, nie mogąc tak od razu przedostać się przez jezdnię, została kilkanaście metrów w tyle.

Z dołu, tą samą stroną ulicy, nadchodziła Okrętka. Załatwiła właśnie pomyślnie u ogrodniczki zakup korniszonów i dyni, po które została wysłana, i wracała, uginając się pod ciężarem nabytych produktów. Z daleka zobaczyła Tereskę w towarzystwie kuzynki, schodzącą w dół z dziecinnym wózkiem. Kuzynkę znała, wiedziała, że ma dziecko, wieku dziecka nie pamiętała, więc wózek jej nie zdziwił. Ucieszyła się teraz, myśląc, że Tereska pomoże jej dźwigać te okropne ciężary, dynia bowiem była tak wielka, że nie zmieściła się do siatki, musiała ją nieść w objęciach, do korniszonów zaś i innych warzyw przydałaby się trzecia ręka. Zatrzymała się na chwilę, żeby sobie to wszystko poprawić, bo czuła, że za chwilę coś zgubi. Kiedy spojrzała znów ku górze, ujrzała widok wstrząsający.