Czuła w ustach jego język i uświadomiła sobie w ułamku sekundy, że jej język jest wystraszony i bezwolny i malarz czuć go musi jedynie jako wilgotną szmatkę; zawstydziła się i natychmiast pomyślała niemal ze złością, iż nic dziwnego, że jej język zamienił się w szmatkę, skoro tak dawno się nie całowała; prędko odpowiedziała czubkiem języka językowi malarza, a on podniósł ją z ziemi, zaprowadził na stojący opodal tapczan (pies, który nie spuszczał z nich oczu, zeskoczył i położył się przy drzwiach), położył ją tam, gładził ją po piersiach, a ona czuła satysfakcję i dumę; twarz malarza wydawała jej się młoda i drapieżna, i przebiegło jej przez myśl, że ona sama już od dawna nie czuła się drapieżna ani młoda i bała się, że już nawet tego nie potrafi, ale właśnie dlatego postanowiła zachowywać się młodo i drapieżnie, aż nagle (i znowu wydarzenie to nastąpiło, zanim zdążyła o nim pomyśleć) zrozumiała, że jest to w jej życiu trzeci mężczyzna, którego czuje w swoim ciele.
I wtedy uświadomiła sobie, że w ogóle nie wie, czy go chciała, czy nie chciała, i pomyślała, że wciąż jest głupią, niedoświadczoną dziewczynką i że gdyby była powzięła chociaż najmniejsze przypuszczenie, że malarz będzie chciał się tu z nią całować i kochać, nigdy nie mogłoby się stać to, co się stało. Ta myśl posłużyła jej jako uspokajające usprawiedliwienie, oznaczała bowiem, że do zdrady małżeńskiej doprowadziła ją nie zmysłowość lecz niewinność; do myśli o niewinności dołączyła się zaś od razu złość w stosunku do tego, który wciąż pozostawiał ją w stanie niewinnej na wpół dojrzałości, i ta złość zaciągnęła się niczym roleta nad jej myślami, tak że potem słyszała już tylko swój przyspieszony oddech i przestała panować nad tym, co robi.
Gdy uciszyły się ich oddechy, myśli znów się przebudziły i ona, by przed nimi uciec, wtuliła głowę w piersi malarza; pozwoliła się głaskać po włosach, wdychała łagodny zapach olejnych farb i czekała, kto z nich pierwszy się odezwie.
To nie był ani on, ani ona – był to dzwonek. Malarz wstał, szybko zapiął spodnie i powiedział:
– Jaromil.
Strasznie się zlękła.
– Zostań tu i nic się nie martw – rzekł do niej, pogładził ją po włosach i wyszedł z pracowni.
Przywitał się z chłopcem i posadził go przy stole w pierwszym pokoju. – Mam w pracowni gościa, zostaniemy tutaj. Pokaż, co przyniosłeś. Jaromil podał malarzowi zeszycik, malarz przejrzał, co Jaromil w domu narysował, potem postawił przed nim tusze, dał mu papier i pędzel, określił temat i polecił mu, żeby rysował.
Następnie wszedł do pracowni, gdzie znalazł mamę ubraną i gotową do wyjścia.
– Dlaczego pozwolił mu pan zostać? Czemu go pan nie odesłał? – Tak ci spieszno ode mnie?
– To jest szalone – powiedziała mama, a malarz znowu ją objął; tym razem ani się nie broniła, ani nie odwzajemniła jego pieszczot; była w jego objęciach jak ciało pozbawione duszy; do ucha tego bezwładnego ciała malarz zaszeptał:
– Tak, jest to szalone. Miłość albo jest szalona, albo jej w ogóle nie ma. I posadził ją na tapczanie, całował i gładził po piersiach. Potem znów poszedł do Jaromila popatrzeć, co narysował. Temat, który mu zadał, nie miał tym razem na celu ćwiczenia sprawności manualnej chłopca; chciał, żeby Jaromil narysował mu scenę z jakiegoś snu, który miał w ostatnim czasie i który zapamiętał. I teraz rozwodził się nad jego pracą: to, co jest w snach najpiękniejsze, to niewiarygodne spotkanie ludzi i rzeczy, które w normalnym życiu nigdy by się nie spotkały; we śnie może łódka wpłynąć przez okno do sypialni, w łóżku może leżeć kobieta, która już od dwudziestu lat nie żyje, a mimo to wsiada teraz do łodzi, a łódź może natychmiast zamienić się w trumnę, a trumna może płynąć wzdłuż kwitnących brzegów rzeki. Przytoczył słynne zdanie Lautreamonta o pięknie, które ma w sobie spotkanie parasola i maszyny do szycia na stole operacyjnym i powiedział potem:
– To spotkanie nie jest jednak wcale piękniejsze niż spotkanie kobiety i chłopca w mieszkaniu malarza.
Jaromil zauważył, że jego nauczyciel jest tym razem jakiś inny niż zwykle, nie uszedł jego uwadze żar w jego głosie, kiedy mówił o snach i poezji. Nie tylko mu się to podobało, ale cieszyło go, że inspiracją do tego płomiennego komentarza stał się on sam, Jaromil, a szczególnie dobrze zapamiętał ostatnie zdanie o spotkaniu chłopca i kobiety w mieszkaniu malarza. Kiedy malarz zaraz na początku powiedział mu, że zostaną we frontowym pokoju, Jaromil zrozumiał, że w pracowni jest prawdopodobnie jakaś kobieta, i to z pewnością nie byle jaka, skoro nie wolno mu jej zobaczyć. Świat ludzi dorosłych był mu wszak jeszcze na tyle daleki, że nie starał się w żaden sposób szukać rozwiązania tej zagadki; interesowało go raczej to, że malarz w tym ostatnim zdaniu postawił jego, Jaromila, na równi z tą kobietą, dla malarza bez wątpienia niezwykle ważną, i że właśnie dzięki Jaromilowi również przybycie tej kobiety staje się widocznie jakoś ważniejsze i piękniejsze, i wywnioskował z tego, że malarz go lubi, że widzi w nim kogoś, kto w jego życiu coś znaczy, że dostrzega może jakieś głębokie i tajemnicze podobieństwo wewnętrzne, którego Jaromil, będący jeszcze chłopcem, nie może tak dobrze rozpoznać, natomiast malarz, dorosły i mądry, o nim wie. Wprawiło go to w niemy zachwyt i kiedy malarz dał mu następne zadanie, gorliwie pochylił się nad papierem.
Malarz odszedł do pracowni i zastał tam mamę we łzach.
– Proszę, niech mnie pan zaraz puści do domu!
– Idź, możecie iść razem, Jaromil właśnie kończy zadanie.
– Jest pan diabłem – powiedziała przez łzy, a malarz objął ją i całował. A potem przeszedł znów do sąsiedniego pomieszczenia, pochwalił to, co chłopiec namalował (ach, Jaromil był tego dnia bardzo szczęśliwy!) i posłał go do domu. Wrócił do pracowni, położył mamę na stary, polany farbami tapczan, całował jej miękkie usta i mokrą twarz i znowu się z nią kochał.
9
Miłość mamy i malarza nie wyzbyła się już znamienia, które zostało wpisane w ich pierwsze spotkanie; nie była to miłość, której by od dawna w rozmarzeniu wyglądała, patrząc jej śmiało w oczy; była to miłość nieoczekiwana, która skoczyła jej z tyłu na kark.
Ta miłość wciąż przypominała mamie o jej miłosnym nieprzygotowaniu: była niedoświadczona, nie wiedziała, jak się ma zachowywać ani co ma mówić; przed oryginalnym i wymagającym obliczem malarza wstydziła się z góry za każde swoje słowo i za każdy gest: jej ciało też nie było lepiej przygotowane; po raz pierwszy boleśnie pożałowała tego, że tak źle o nie dbała po porodzie; przerażał ją widok własnego brzucha w lustrze, tej pomarszczonej, smutno zwisającej skóry.
Ach, zawsze pragnęła miłości, w której mogłaby się harmonijnie starzeć, ciało ręka w rękę z duszą (tak, takiej miłości od dawna wyglądała, patrząc jej z rozmarzeniem w oczy): tu jednak, w tym wymagającym spotkaniu, w które nagle wkroczyła, dusza wydawała jej się okropnie młoda a ciało okropnie stare, tak że kroczyła przez swą przygodę, jakby następowała drżącą nogą na cienką kładkę, nie wiedząc, czy to młodość duszy czy starość ciała spowoduje upadek. Malarz otoczył ją przesadnym zainteresowaniem i starał się ją wciągnąć do świata swoich obrazów i swych przemyśleń. Mama cieszyła się z tego; było to dla niej dowodem na to, że ich pierwsze spotkanie nie było tylko zmową ciał, które wykorzystały sytuację. Jeśli jednak miłość oprócz ciała okupuje także duszę, zajmuje to więcej czasu; mama musiała wymyślić istnienie nowych przyjaciółek, aby jako tako usprawiedliwić (zwłaszcza przed babcią i Jaromilem) swą częstą nieobecność w domu.