Kiedy malarz malował, siadywała obok niego na krześle, ale to mu nie wystarczało; pouczał ją, że malarstwo, w jego rozumieniu, jest tylko jednym ze sposobów wydobywania z życia cudowności; a cudowność może odkryć również dziecko w swoich zabawach i zwykły człowiek zapisujący sobie swój sen. Mama dostała papier i kolorowe tusze; musiała zrobić na papierze plamy i dmuchać na nie; nierównomierne promienie rozbiegły się po papierze, pokrywając go barwnym sitowiem; malarz wystawiał jej dziełka za szybą biblioteki i chwalił się nimi przed swymi gośćmi.
Zaraz na jednym z pierwszych spotkań dał jej na pożegnanie do ręki kilka książek. Mama musiała je potem w domu czytać, i to czytać po kryjomu, ponieważ bała się, że ciekawy Jaromil będzie się jej pytał, skąd ma książki, albo że podobne pytanie zada jej ktoś inny z rodziny, a ona będzie z trudem wymyślać jakieś zadowalające kłamstwo, bowiem książki już na pierwszy rzut oka różniły się od tych, które miały w bibliotekach jej przyjaciółki czy krewni. Musiała więc chować książki do bieliźniarki pod staniczki i nocne koszule i czytać je w chwilach, gdy była sama. Być może poczucie zakazanej czynności i strach przed zdemaskowaniem nie pozwalały jej skoncentrować się na tym, co czytała, gdyż wydaje nam się, że zbyt wiele pożytku z lektury nie miała, ba – że jej prawie wcale nie rozumiała, chociaż niektóre strony czytała dwa i trzy razy pod rząd.
Przychodziła potem do malarza ze strachem, jak uczennica, która boi się wywołania do odpowiedzi, ponieważ malarz od razu ją pytał, jak się jej książka podobała, a ona wiedziała, że chce usłyszeć od niej coś więcej, niż zwykłe pozytywne zapewnienie, wiedziała, że książka stanowi dla niego przedmiot dyskusji i że są w książce zdania, w oparciu o które chciałby się z mamą porozumieć jak w oparciu o wspólnie wyznawaną prawdę. O tym wszystkim mama wiedziała, lecz bynajmniej nie pomogło jej to zrozumieć, co właściwie było w książce, czy też – co w niej było takiego ważnego. Jak chytra uczennica sięgnęła więc po wymówkę: skarżyła się, że książki musi czytać potajemnie, by uniknąć ujawnienia, i dlatego nie może się na nich należycie skupić.
Malarz przyjął usprawiedliwienie i znalazł sprytne wyjście: gdy Jaromil przyszedł na następną lekcję, opowiadał mu o nowych kierunkach w sztuce nowoczesnej i pożyczył mu później do przestudiowania kilka książek, które chłopiec przyjął z wdzięcznością. Kiedy mama po raz pierwszy zobaczyła je na stole Jaromila i zrozumiała, że jest to kontrabanda przeznaczona dla niej, przestraszyła się. Aż dotychczas cały ciężar jej przygody spoczywał wyłącznie na niej, teraz natomiast jej syn (to uosobienie czystości!) stał się nagle bezwiednym posłańcem cudzołożnej miłości. Ale nic już nie można było zrobić, książki leżały na jego stole i mamie nie pozostawało nic innego, jak zajrzeć do nich pod pretekstem uzasadnionej matczynej troskliwości.
Pewnego razu ośmieliła się powiedzieć malarzowi, że wiersze, które jej pożyczył, wydają jej się zbyt niezrozumiałe i ponure. Ledwie to powiedziała, natychmiast pożałowała tego, bowiem malarz nawet drobną niezgodę z jego poglądami uważał za zdradę. Mama pospiesznie starała się naprawić to, co zepsuła. Gdy zachmurzony malarz odwrócił się do swego płótna, zdjęła za jego plecami bluzeczkę i staniczek. Miała ładne piersi i wiedziała o tym; niosła je teraz dumnie (choć nie całkiem pewnie) przez pracownię, aż w końcu na wpół zasłonięta płótnem umocowanym na sztaludze, stanęła przed malarzem. Malarz posępnie wodził pędzlem po płótnie i kilkakrotnie spojrzał gniewnie na mamę wyglądającą zza obrazu. Potem mama wyrwała malarzowi pędzel z ręki, wsadziła go sobie między zęby, powiedziała do niego słowo, którego nigdy dotąd nikomu nie mówiła, wulgarne zmysłowe słowo, i parokrotnie cicho je powtórzyła, aż zobaczyła, że gniew malarza zmienia się w miłosne pożądanie.
Nie, sama nigdy nie zwykła była zachowywać się w ten sposób i takie postępowanie przychodziło jej z wielkim trudem; zrozumiała wszak już od początku ich zażyłości, że malarz wymaga od niej rozwiązłego i zaskakującego sposobu okazywania miłości, i że chce, aby czuła się z nim luźno i swobodnie, niczym nie skrępowana, żadnym konwenansem, wstydem, oporami; mówił jej z upodobaniem:
– Chcę tylko, byś mi ofiarowała twoją swobodę, twą własną i całkowitą swobodę!
I chciał się o tej swobodzie ciągle przekonywać. Mama była już nawet w stanie jako tako zrozumieć, że takie nieskrępowane zachowanie jest może i piękne, ale tym bardziej się bała, że nigdy się go nie nauczy. A im bardziej starała się umieć swoją swobodę, tym trudniejszym stawała się ona zadaniem, obowiązkiem, czymś, do czego musiała się w domu przygotowywać (zastanawiać się, jakim słowem, jakim czynem mogłaby malarza zaskoczyć i dowieść mu swej spontaniczności), tak że upadała już pod imperatywem swobody jak pod brzemieniem.
Nie to jest najgorsze, że świat jest zniewolony, ale to, że ludzie oduczyli się swobody – mówił jej malarz, a ona pomyślała, że odnosi się to właśnie do niej, należącej całkowicie do owego starego świata, o którym malarz twierdził, że trzeba go zupełnie i w każdej postaci odrzucić.
– Jeśli nie możemy zmienić świata, zmieńmy chociaż nasze własne życie i przeżyjmy je swobodnie – mówił. – Jeżeli każde życie jest niepowtarzalne, wyciągnijmy z tego wszelkie konsekwencje; odrzućmy wszystko, co nie jest nowe. Trzeba być absolutnie nowoczesnym – cytował jej Rimbaud'a, a ona słuchała go nabożnie, pełna wiary w jego słowa i niewiary w siebie.
Przychodziło jej na myśl, że miłość malarza do niej może polegać jedynie na nieporozumieniu i pytała się go czasem, czemu właściwie ją kocha. Odpowiadał jej, że kocha ją tak, jak bokser kocha motyla, jak śpiewak kocha ciszę, jak bandyta kocha wiejską nauczycielkę; mówił, że kocha ją tak, jak rzeźnik kocha bojaźliwe oczy jałówki, a błyskawica idyllę strzech; powiedział jej, że kocha ją jak ukochaną kobietę wykradzioną ze zwariowanego domu.
Słuchała go zachwycona i przychodziła do niego, gdy tylko wygospodarowała trochę czasu. Czuła się jak turystka, która widzi piękne krajobrazy, lecz jest przy tym tak zgrzana i zdyszana, że nie potrafi się nimi cieszyć. Nie miała ze swej miłości najmniejszej przyjemności, ale wiedziała, że jest to miłość wielka i wspaniała, i że nie może jej stracić. A Jaromil? Był dumny, że malarz pożycza mu książki ze swojej biblioteki (malarz kilkakrotnie chłopcu zaznaczył, że nigdy nikomu książek nie pożycza i że on jest jedynym, który uzyskał ten przywilej) i mając nadmiar czasu, spędzał go w rozmarzeniu nad ich stronicami. Sztuka nowoczesna w owych czasach nie była jeszcze własnością mieszczańskich mas i miała w sobie pociągający urok sekty, urok tak bardzo zrozumiały dla wieku dziecięcego, marzącego o romantyce klanów i bractw. Jaromil wrażliwie wyczuwał ten urok i czytał książki zupełnie inaczej niż mama, która czytała je sumiennie od a do zet, jak podręcznik, z którego będzie odpytywana. Jaromil, któremu nie groził egzamin, właściwie żadnej książki malarza nie przeczytał; raczej się na nie gapił, kartkował je, tu przystanął nad jakąś stroną, tam się zatrzymał nad jakimś wersem, nie martwiąc się wcale, że reszta wiersza nic mu nie mówi. Ale ten jeden jedyny wers albo ten jeden ustęp prozy wystarczały, by uczynić go szczęśliwym, nie tylko poprzez swoje piękno, ale zwłaszcza przez to, że służyły mu jako przepustka do rzeszy wybranych, którzy potrafią dostrzegać to, co dla innych jest ukryte. Mama wiedziała, że jej syn nie zadowala się rolą zwykłego posłańca i że książki, które tylko pozornie były mu powierzone, czyta z prawdziwym zainteresowaniem; zaczęła więc rozmawiać z nim o tym, co obydwoje czytali, i stawiała mu pytania, których nie miała odwagi zadać malarzowi. Stwierdzała przy tym niemal z lękiem, że syn broni wypożyczonych książek z jeszcze większą zawziętością niż malarz. Zauważyła, że w tomie wierszy Eluarda zaznaczył sobie ołówkiem niektóre wersy: Spać z księżycem w jednym, a słońcem w drugim oku. – Co ci się w tym podoba? Czemu miałabym spać z księżycem w oku?