Czytała i płakała. Chyba sobie nawet nie uświadamiała, czemu płacze, ale nie trudno to odgadnąć; wypływały z niej bodaj czworakiego rodzaju łzy: najpierw rzuciło jej się w oczy podobieństwo wierszy Jaromila do tych, które pożyczał jej malarz, i wytrysnęły z niej łzy żalu nad utraconą miłością; potem wyczuła jakiś ogólny smutek ziejący z wierszy syna przypomniała sobie, że mąż jest już drugi dzień poza domem nie uprzedziwszy jej o tym, i płynęły z niej łzy urażonej dumy; zaraz potem zaczęły z niej wszakże wypływać łzy pocieszenia, bowiem syn, który z takim zmieszaniem i oddaniem przybiegł do niej ze swymi wierszami, kładzie jej swoim uczuciem balsam na wszystkie rany; a kiedy czytała wiersze już po raz któryś, napłynęły jej w końcu do oczu także łzy wzruszonego podziwu, gdyż wiersze wydawały jej się niezrozumiałe, toteż odniosła wrażenie, że jest w nich więcej niż ona sama może zrozumieć, że jest więc matką cudownego dziecka.
Potem go zawołała, lecz kiedy przed nią stał, czuła się tak jak wtedy, gdy malarz wypytywał ją o książki, które jej pożyczał; nie wiedziała, co mu ma o wierszach powiedzieć; widziała przed sobą jego pochyloną i pełną oczekiwania twarz i nie potrafiła zrobić nic innego, jak tylko przytulić go do siebie i pocałować. Jaromil miał tremę, był więc zadowolony, że może schować głowę na mamy ramieniu, a mama, czując w objęciach dziecięcość jego postaci, odpędziła od siebie przygnębiające widmo malarza, nabrała odwagi i zaczęła mówić. Nie mogła jednak powstrzymać drżenia głosu ani łez napływających jej do oczu i to było dla Jaromila ważniejsze niż słowa, które mówiła; to wzruszenie było dla niego świętą gwarancją, że jego wiersze mają siłę: rzeczywistą, fizyczną siłę.
Ściemniało się, tata nie wracał, a mamie przyszło na myśl, że twarz Jaromila ma swą delikatną urodę, z którą nie może równać się ani mąż ani malarz; ta niepozorna myśl była tak nieodparta, że nie mogła się od niej uwolnić; zaczęła mu opowiadać, jak będąc w ciąży patrzyła błagalnie na figurkę Apollina.
– I widzisz, jesteś naprawdę taki ładny jak ten Apollo, jesteś do niego podobny. To nie jest zwykły przesąd, że w dziecku zostanie coś z tego, o czym myśli matka, gdy jest w ciąży. I tę lirę wziąłeś od niego. A potem opowiadała mu, że literatura była zawsze jej największą miłością; przecież na uniwersytet też poszła studiować literaturę i tylko małżeństwo (nie powiedziała ciąża) nie pozwoliło jej poświęcić się bez reszty temu najgłębszemu pragnieniu; jeśli więc widzi dziś w Jaromilu poetę (tak, to ona pierwsza przypięła mu ten wielki tytuł), jest to dla niej zaskakującą niespodzianką, ale zarazem czymś, na co od dawna czekała.
Długo rozmawiali ze sobą tego dnia i w końcu znaleźli w ten sposób, matka i syn, tych dwoje niefortunnych kochanków, pociechę w sobie nawzajem.
Część druga albo Ksawery
1
Słyszał już dochodzący z wnętrza budynku zgiełk przerwy, która za chwilę się skończy; do klasy wejdzie stary matematyk i będzie dręczyć uczniów danymi na czarnej tablicy: bzyczenie błędnej muchy wypełni ciszę między pytaniem profesora i odpowiedzią ucznia…
Ale wtedy on już będzie daleko!
Minął rok od zakończenia wielkiej wojny; była wiosna i świeciło słońce; szedł ulicami w kierunku Wełtawy, a potem wolnym krokiem wzdłuż nabrzeża. Kosmos pięciu godzin lekcyjnych był gdzieś daleko, a on był z nim związany tylko małą brązową aktówką, w której niósł parę zeszytów i jeden podręcznik.
Doszedł do mostu Karola. Szpaler rzeźb nad wodą zapraszał go, aby przeszedł na drugą stronę rzeki. Prawie za każdym razem, gdy był na wagarach (a bywał na wagarach tak często i chętnie!), przyciągał go most Karola, po którym wędrował. Wiedział, że i dziś tędy pójdzie i że dzisiaj również zatrzyma się tam, gdzie pod mostem nie ma już wody, tylko suchy brzeg, a na nim stary żółty dom; okno na jego trzecim piętrze znajduje się akurat na wysokości kamiennej poręczy mostu i oddalone jest na długość skoku; lubił na nie patrzeć (zawsze było zamknięte) i zastanawiał się, kto za nim mieszka.
Tym razem po raz pierwszy (może dlatego, że był wyjątkowo słoneczny dzień) okno było otwarte. W jego rogu wisiała klatka z ptakiem. Zatrzymał się, oglądał tę rokokową klatkę z białego, ozdobnie skręconego drutu, a potem zauważył, że w półmroku pokoju rysuje się postać; mimo iż widział ją z tyłu, poznał, że to kobieta i pragnął, żeby się odwróciła i żeby mógł zobaczyć jej twarz.
Postać rzeczywiście poruszyła się, ale w przeciwnym kierunku; zniknęła w ciemnościach, lecz okno było otwarte i on był przekonany, że to wezwanie, cichy, poufny znak dla niego.
Nie mógł się oprzeć. Wskoczył na murek. Okno dzieliła od mostu głęboka otchłań zakończona twardym brukiem. Aktówka w ręce przeszkadzała mu. Wrzucił ją przez otwarte okno do ciemnego pomieszczenia, a potem sam wskoczył za nią.
2
Wysokie prostokątne okno, na które Ksawery wskoczył, było takich rozmiarów, że rozłożonymi rękami dotykał jego wewnętrznych ścian, a swoim wzrostem wypełniał je całkowicie. Oglądał pomieszczenie od tyłu do przodu (jak ten, kogo zawsze najbardziej interesuje głębia) i dlatego zobaczył najpierw w tyle drzwi, potem na lewo przy ścianie zwalistą szafę, na prawo drewniane łóżko z rzeźbionymi krawędziami, a pośrodku okrągły stół przykryty robionym na szydełku obrusem, na którym stał wazon z kwiatami; dopiero na końcu dostrzegł swoją aktówkę, która leżała na dole pod nim na postrzępionym brzegu taniego dywanu.
Bodaj w tej samej chwili, kiedy ją dojrzał i chciał po nią zeskoczyć, w mrocznej głębi pokoju otworzyły się drzwi i pojawiła się w nich kobieta. Zobaczyła go natychmiast; w pokoju panował przecież półmrok i prostokąt okna jaśniał tak, jak gdyby tutaj była noc a po drugiej stronie dzień; mężczyzna w okiennej ramie wyglądał od strony kobiety jak czarna sylwetka na złotym podkładzie światła; był to mężczyzna pomiędzy dniem a nocą.
O ile kobieta, oślepiona światłem, nie była w stanie rozpoznać rysów twarzy mężczyzny, Ksawery był w nieco lepszej sytuacji; jego wzrok przywykł już do półmroku i mógł choć w przybliżeniu dojrzeć miękkość rysów kobiety i melancholię jej twarzy, której bladość świeciłaby z daleka nawet w najgłębszych ciemnościach; stanęła w drzwiach, spoglądając na Ksawerego; nie była ani tak bezpośrednia, by okazać głośno lęk, ani na tyle przytomna, by do niego przemówić.
Dopiero po długiej chwili, w czasie której patrzyli sobie nawzajem w niewyraźne twarze, odezwał się Ksawery:
– Mam tu swoją aktówkę.
– Aktówkę? – zapytała i jakby dźwięk słów Ksawerego wyrwał ją z początkowego osłupienia, zamknęła za sobą drzwi.
Ksawery przykucnął na oknie i wskazywał miejsce, gdzie leżała aktówka:
– Mam tam bardzo ważne rzeczy. Zeszyt z matematyki, podręcznik przyrody a także zeszyt, w którym piszemy ćwiczenia stylistyczne z czeskiego. W tym zeszycie mam również ostatnie zadanie na temat: W jaki sposób przyszła do nas wiosna. Miałem z nim sporo pracy i nie chciałbym go znowu wytrząsać z głowy.
Kobieta podeszła kilka kroków do środka pomieszczenia, tak że Ksawery widział ją w lepszym oświetleniu. Jego pierwsze wrażenie było właściwe: miękkość i melancholia. Zobaczył w jej niewyraźnej twarzy dwoje wielkich płonących oczu i przyszło mu na myśl jeszcze jedno słowo; lęk: lęk nie wywołany jego niespodziewanym zjawieniem się, lecz dawny lęk, który został w kobiecej twarzy w postaci struchlałych wielkich oczu, w postaci bladości, w postaci gestów, które jakby się wciąż usprawiedliwiały.