– Co zrobimy? – usłyszał jej głos.
Głaskał ją po ramieniu i mówił, żeby się o to nie martwiła, że jest im tu teraz dobrze, że jest szczęśliwy jak nigdy dotąd i że walenie w szafie interesuje go mniej więcej tak samo, jak odgłosy burzy puszczone z płyty gramofonowej, albo jak szczekanie psa przywiązanego do budy na drugim końcu miasta.
Aby pokazać, że panuje nad sytuacją, wstał i rozejrzał się po pokoju. Potem roześmiał się, ponieważ zobaczył na stole odłożoną czarną pałkę. Chwycił ją, podszedł do szafy i w odpowiedzi na uderzenia dochodzące z wewnątrz, kilkakrotnie uderzył pałką w drzwi szafy.
– Co zrobimy? – spytała ponownie kobieta, a on odpowiedział: – Odejdziemy.
– A co z nim? – zapytała, a Ksawery odrzekł:
– Człowiek wytrzyma bez jedzenia dwa, trzy dni. Kiedy tu za rok wrócimy, zastaniemy w szafie szkielet ubrany w mundur i buty z cholewami.
I znowu podszedł do hałasującej szafy i uderzył w nią pałką, śmiał się i spojrzeniem zachęcał kobietę, by śmiała się razem z nim.
Ale kobieta się nie śmiała, pytała tylko:
– Dokąd pójdziemy?
Ksawery opowiadał jej, dokąd pójdą. Oponowała, mówiąc, że tu w tym pokoju jest u siebie w domu, natomiast tam, dokąd Ksawery chce ją zaprowadzić, nie będzie miała ani swojej bieliźniarki, ani ptaka w klatce. Ksawery odpowiedział, że dom to nie bieliźniarka ani ptak w klatce, ale obecność człowieka, którego kochamy. A potem mówił jej, że on sam nie ma domu, albo – mówiąc inaczej – że jego domem są jego kroki, jego marsz, jego podróże. Że jego dom jest tam, gdzie otwierają się nieznane horyzonty. Że może żyć tylko przechodząc z jednego snu do drugiego, z jednego krajobrazu w inny i że gdyby został dłużej w jednej dekoracji, umarłby, tak jak umrze jej mąż, jeśli zostanie dłużej niż czternaście dni w szafie.
Przy tych słowach naraz oboje zauważyli, że szafa ucichła. Ta cisza była tak uderzająca, że przebudziła ich oboje. Było to jakby w chwilę po burzy; kanarek w klatce rozśpiewał się, a w oknie widać było żółte zachodzące słońce. Było to piękne jak wezwanie do drogi. Było to piękne jak boskie zmiłowanie. Było to piękne jak śmierć policjanta. Kobieta pogłaskała teraz Ksawerego po twarzy; po raz pierwszy go dotknęła; i po raz pierwszy także Ksawery zobaczył ją nie rozmazaną, w jej wyraźnych konturach. Powiedziała do niego:
– Tak. Pójdziemy. Pójdziemy dokąd zechcesz. Poczekaj chwilkę, wezmę tylko parę rzeczy na drogę.
Jeszcze raz go pogłaskała, uśmiechnęła się do niego i odeszła w stronę drzwi. Patrzył na nią oczyma pełnymi nagłego spokoju; widział jej krok, sprężysty i płynny, niczym krok wody, która zmieniła się w ciało. Położył się na łóżku i czuł się wspaniale. Szafa była cicha, jakby mężczyzna w niej usnął albo się powiesił. Ta cisza była wypełniona przestrzenią, która wchodziła tu przez okno razem z szumem Wełtawy i dalekim krzykiem miasta, krzykiem tak dalekim, że przypominał odgłosy lasu.
Ksawery czuł, że znów jest pełen podróży. A nie ma nic piękniejszego niż chwile przed podróżą, chwile, gdy jutrzejszy horyzont przychodzi nas odwiedzić i dać nam swoje obietnice. Ksawery leżał na zmiętoszonych kołdrach i wszystko zlewało mu się we wspaniałą jedność: miękkie łóżko podobne do kobiety, kobieta podobna do wody, woda, którą wyobrażał sobie pod oknami podobną do płynącego łoża.
Potem zobaczył jeszcze, jak otworzyły się drzwi i weszła kobieta. Miała na sobie niebieską sukienkę. Niebieską jak woda, niebieską jak horyzonty, w jakie się jutro zanurzy, niebieską jak sen, w który powoli, lecz niepowstrzymanie zapadał.
Tak. Ksawery zasnął.
5
Ksawery śpi nie po to, aby nabrać sił do czuwania. Nie, to monotonne wahadło senczuwanie, które w ciągu roku kiwnie trzysta sześćdziesiąt pięć razy, jest mu nie znane.
Sen nie jest dla niego przeciwieństwem życia; sen jest dla niego życiem a życie snem. Przechodzi ze snu do snu jakby przechodził z jednego życia do drugiego.
Jest ciemność, jest czarna ciemność, ale z góry opadają powoli kręgi światła. Są to światła wysyłane przez latarnie; w tych kręgach wykrojonych z ciemności widać gęsto padające płatki.
Wbiegł do drzwi niskiego budynku, prędko przebiegł przez halę i wszedł na peron, gdzie stał gotowy do odjazdu pociąg z oświetlonymi oknami; obok niego spacerował staruszek z latarnią i zamykał drzwi wagonów. Ksawery wskoczył szybko do pociągu i w tym momencie staruszek podniósł latarnię, z innego końca peronu rozległ się przeciągły odgłos trąbki i pociąg ruszył.
6
Przystanął na platformie wagonu i głęboko oddychał, by uspokoić przyspieszony oddech. Przyszedł znowu w ostatniej chwili, a przychodzenie w ostatniej chwili było jego dumą. Wszyscy inni przychodzili według wcześniej przemyślanego planu, toteż żyli całe życie bez niespodzianek, jak przepisujący teksty wskazane przez nauczyciela. Wyczuwał ich w przedziałach wagonów, jak siedzą tam na wcześniej wyznaczonych miejscach, jak prowadzą znane wcześniej rozmowy, jak opowiadają sobie o schronisku w górach, gdzie będą przez tydzień mieszkać, o porządku dziennym, z którym zaznajomili się już w szkole, żeby potem móc żyć na ślepo, na pamięć i bez najmniejszego błędu. Ksawery natomiast przyszedł nieprzygotowany, w ostatniej chwili, pod wpływem nagłego pomysłu i nieoczekiwanej decyzji. Stał teraz na platformie wagonu i dziwił się, co go właściwie skłoniło, by wziąć udział w wycieczce szkolnej, z nudnymi kolegami i łysymi profesorami, w których wąsach spacerują wszy.
Powędrował wzdłuż wagonu: chłopcy stali w przejściu między siedzeniami, chuchając na zamarznięte szyby i przykładając oko do okrągłych prześwitów; inni leżeli leniwie w przedziałach na ławkach, nad głowami wzdłuż i wszerz narty oparte o siatki na bagaże; gdzieś tam grali w karty, zaś w innym przedziale śpiewali nie mającą końca piosenkę złożoną z prymitywnej melodii i dwóch słów powtarzających się w nieskończoność, sto i tysiąc razy: zdech kanarek, zdech kanarek, zdech kanarek… Przy tym przedziale zatrzymał się i zajrzał do środka: byli tam trzej chłopcy z wyższej klasy, a obok nich jasnowłosa dziewczyna, jego koleżanka, która, zobaczywszy go, zaczerwieniła się, ale nie dała nic po sobie poznać, jakby się bała, że zostanie przyłapana, dlatego dalej otwierała usta i patrząc wielkimi oczami na Ksawerego, śpiewała: zdech kanarek, zdech kanarek, zdech kanarek, zdech…
Ksawery oderwał wzrok od jasnowłosej dziewczyny i mijał następne przedziały, z których dochodziły inne sztubackie piosenki i odgłosy zabawy, a potem zobaczył, jak na wprost niego idzie mężczyzna w mundurze konduktora, zatrzymuje się przy poszczególnych przedziałach i sprawdza bilety; mundur nie mógł go zmylić, poznał pod daszkiem czapki starego łacinnika i wiedział, że nie może się z nim spotkać, po pierwsze dlatego, że nie ma biletu, po drugie zaś już bardzo dawno (nie pamięta nawet jak dawno!) nie był na lekcji łaciny.
Wykorzystał więc moment, kiedy łacinnik nachylił się do przedziału i przecisnął się szybko koło niego na platformę, z której prowadziło dwoje drzwi do dwóch małych kabin: do umywalni i do toalety. Otworzył drzwi umywalni i zobaczył, że stoi tam profesorka czeskiego, surowa pięćdziesięciolatka, w objęciach jego kolegi, który siada w pierwszej ławce i którego Ksawery, jeżeli czasem bywał na lekcjach, zupełnie ignorował. Gdy go dostrzegli, odwrócili się prędko, spłoszeni kochankowie, od siebie i pochylili się nad umywalką; pod cienkim strumyczkiem wody kapiącej z kranu gorliwie myli sobie ręce.