Stoi i rozgląda się. Ulica jest pusta, jedynie tu i ówdzie mignie jakiś cień, który znika szybko za rogiem albo w bramie. On też nie chce być widziany; kroczy bocznymi peryferyjnymi ulicami i słyszy dochodzące z drugiej strony miasta odgłosy strzelaniny.
W końcu wszedł do jednego z domów i skierował się schodami na dół; w suterenie było kilkoro drzwi; przez chwilę szukał tych właściwych, a potem zapukał; najpierw trzy razy, później, po przerwie, raz i po dalszej przerwie znów trzy razy.
10
Drzwi się otworzyły i młody mężczyzna w ogrodniczkach zaprosił go do środka. Przeszli przez kilka pomieszczeń, gdzie była rupieciarnia, ubrania na wieszakach, ale i karabiny stojące w kątach, a potem długim korytarzem (musieli już dawno przekroczyć zarysy domu) do małej, podziemnej sali, w której siedziało około dwudziestu pięciu mężczyzn. Usiadł na pustym krześle i przyglądał się obecnym, spośród których znał tylko kilku. Na przedzie pomieszczenia siedzieli za stołem trzej mężczyźni; jeden z nich, w cyklistówce na głowie, właśnie przemawiał; mówił o bliskiej i trzymanej w tajemnicy dacie, gdy wszystko się rozstrzygnie; wtedy wszystko będzie musiało być załatwione zgodnie z planem: ulotki, gazety, radio, poczta, telegraf, broń. Następnie wypytywał poszczególnych ludzi, czy wykonali wyznaczone zadania, mające zapewnić powodzenie tego, co kryło się pod ową datą. W końcu zwrócił się również do Ksawerego i spytał go, czy przyniósł listę. To była okropna chwila. Ksawery, chcąc się zabezpieczyć, już dawno temu przepisał listę do swego zeszytu z czeskiego. Ten zeszyt miał razem z innymi zeszytami i podręcznikami w aktówce. Lecz gdzie jest ta aktówka? Przy sobie jej nie ma!
Mężczyzna w cyklistówce powtórzył pytanie.
Mój Boże, gdzie jest ta aktówka? Ksawery zastanawiał się gorączkowo i po chwili z otchłani pamięci wyłoniło mu się niejasne i nieuchwytne wspomnienie, słodki powiew szczęścia; chciał to wspomnienie pochwycić, ale już nie miał czasu, ponieważ wszyscy odwracali ku niemu twarze i czekali, co odpowie. Musiał się przyznać, że listy nie ma. Twarze ludzi, pomiędzy których przyszedł jak towarzysz między towarzyszy, stały się surowsze, a czarny mężczyzna powiedział lodowa tym głosem, że jeśli listę zdobędą nieprzyjaciele, data, w której pokładali wszelkie nadzieje, będzie zaprzepaszczona i pozostanie taką samą datą jak każda inna: pustą i martwą.
Ale zanim jeszcze Ksawery zdążył coś powiedzieć, otworzyły się drzwi za stołem prezydialnym, pojawił się w nich mężczyzna i zagwizdał, wszyscy wiedzieli, że jest to sygnał alarmowy; nim mężczyzna w cyklis- tówce zdążył wydać pierwszy rozkaz, przemówił Ksawery:
– Pozwólcie mi iść pierwszemu – rzekł, ponieważ wiedział, że droga, która ich teraz czeka, jest niebezpieczna, i ten, kto pójdzie pierwszy, narazi życie.
Ksawery wiedział, że zapomniał listy, i musi zmyć winę. Ale to nie tylko poczucie winy pchało go ku niebezpieczeństwu. Obrzydzeniem napawała go małość, która czyni z życia półżycie a z ludzi półludzi. Chciał położyć swoje życie na wadze, na której drugiej szali jest śmierć. Chciał, żeby każdy jego czyn, ba – każdy jego dzień, każda godzina i sekunda były w stanie stawić czoła najwyższej mierze, jaką jest śmierć. Dlatego chciał iść w pierwszym szeregu, iść po linie nad przepaścią, mieć wokół głowy aureolę pocisków i w ten sposób rosnąć w oczach wszystkich i być ogromny, jak ogromna jest śmierć.
Mężczyzna w cyklistówce spojrzał na niego zimnym, surowym wzrokiem, w którym błysnęła iskra zrozumienia.
– Więc idź – rzekł do niego.
11
Przecisnął się przez żelazne drzwi i znalazł się na wąskim podwórzu. Było ciemno, z oddali dochodziły odgłosy strzelaniny, a gdy spojrzał w górę, widział błądzące nad dachami świetlne smugi reflektorów. Na wprost wąska żelazna drabinka prowadziła z dołu na dach pięciopiętrowego domu. Podskoczył do niej i szybko piął się do góry. Pozostali wybiegali za nim na podwórze i przywierali do murów. Czekali, aż będzie na dachu, i da im znak, że droga jest wolna.
A potem szli po dachach, skradając się ostrożnie, a Ksawery był wciąż na przedzie; stąpał jak drapieżnik, a jego oczy widziały nawet w ciemności. W pewnym miejscu zatrzymał się i przywołał do siebie mężczyznę w cyklistówce, by mu pokazać, jak w dole głęboko pod nimi zbiegają się czarne postacie z krótką bronią w rękach i uważnie się rozglądają. – Prowadź nas dalej – powiedział mężczyzna do Ksawerego.
I Ksawery szedł, skacząc z dachu na dach, złażąc po krótkich żelaznych drabinkach, chowając się za kominami i uskakując przed natrętnymi reflektorami, które co chwila omiatały domy, krawędzie dachów i kaniony ulic.
Była to wspaniała wędrówka milczących mężczyzn zamienionych w rój ptaków, które wysoko okrążą czyhającego nieprzyjaciela i opadną na skrzydłach dachów na drugą stronę miasta, gdzie nie ma zasadzki. Była to wspaniała długa wędrówka, tak długa jednak, że Ksawery zaczął odczuwać zmęczenie, które mąci zmysły i napełnia umysł halucynacją; wydawało mu się, że słyszy dźwięki marsza pogrzebowego, tego znanego Marchefunebre Chopina, tak jak go grają dęte kapele na cmentarzach.
Nie zwalniał kroku, starał się z całej siły wyostrzyć swe zmysły i odpędzić tę złowieszczą halucynację. Daremnie: muzyka wciąż do niego dolatywała, jakby chciała zwiastować jego bliski koniec, jakby chciała do tej chwili walki przypiąć czarny welon przyszłej śmierci.
Czemu tak się bronił przed tą halucynacją? Czyż nie pragnął, aby wielkość śmierci uczyniła jego kroki po dachach niezapomnianymi i ogromnymi? Czyż muzyka pogrzebowa, która do niego dochodzi jako przepowiednia, nie jest tym najpiękniejszym akompaniamentem dla jego odwagi? Czyż to nie cudowne, że jego walka jest pogrzebem a pogrzeb walką, że życie tak wspaniale zaręcza się tu ze śmiercią?
Nie, Ksawery nie bał się, że śmierć przyszła mu się zapowiedzieć, lecz że nie może w tej chwili polegać na własnych zmysłach, że nie jest w stanie (on, który odpowiada za bezpieczeństwo swych towarzyszy!) dosłyszeć czyhających zasadzek nieprzyjaciół, gdyż uszy ma zatkane płynną melancholią marsza pogrzebowego.
Czyżby to jednak w ogóle było możliwe, żeby halucynacja miała postać tak rzeczywistą, by słychać było marsz Chopina ze wszystkimi rytmicznymi potknięciami i fałszywą grą puzonów?
12
Otworzył oczy i zobaczył pomieszczenie z jedną odrapaną szafą i jednym łóżkiem, na którym leżał. Z zadowoleniem stwierdził, że spał w ubraniu, nie musi się więc przebierać; wsunął tylko nogi do butów porzuconych pod łóżkiem.
Ale skąd odzywa się ta smutna dęta kapela, której tony brzmią tak bardzo rzeczywiście?
Podszedł do okna. Nie opodal, w krajobrazie, z którego śnieg już niemal zniknął, stała nieruchomo, zwrócona do niego plecami, grupa ludzi w czarnych ubraniach. Stała opuszczona i smutna, smutna jak krajobraz, który ją otaczał; z bielutkiego śniegu pozostały tylko brudne linie i pasemka na wilgotnej ziemi.
Otworzył okno i wychylił się. Teraz lepiej pojął sytuację. Ubrani na czarno ludzie zgromadzeni byli wokół dołu, przy którym leżała trumna. Po drugiej stronie dołu inni, również w czerń odziani ludzie, trzymali przy ustach dęte instrumenty, a na nich małe pulpity z nutami, w których utkwili oczy; grali marsz żałobny Chopina.