Przy każdej okazji kontrolował i poprawiał swój wygląd; nie przepuścił ani jednej witryny sklepowej, by nie rzucić na nią krótkiego spojrzenia. Im baczniej obserwował własną postać, tym bardziej stawała się ona świadoma, ale także bardziej uciążliwa i bolesna. Spójrzmy:
Wraca do domu ze szkoły. Ulica jest pusta, ale z daleka idzie naprzeciwko niego nieznajoma młoda kobieta. Niepowstrzymanie zbliżają się do siebie. Jaromil widzi, że kobieta jest ładna i myśli o swojej twarzy. Stara się przybrać swój wyćwiczony twardy uśmiech, ale czuje, że mu się to nie uda. Myśli coraz intensywniej o swojej twarzy, której dziewczęca dziecinność czyni go śmiesznym w oczach kobiety, cały jest wcielony w swą dziecinną twarzyczkę, która tężeje, drętwieje i (o, rozpaczy!) czerwieni się! Przyspiesza więc kroku, aby zmniejszyć prawdopodobieństwo tego, że kobieta na niego spojrzy, jeśli bowiem zostanie przyłapany przez ładną kobietę na tym, że się czerwieni, nie zniesie tej hańby!
5
Godziny spędzone przed lustrem doprowadziły go aż do dna beznadziejności; na szczęście istniało lustro, które wynosiło go do gwiazd. Tym wznoszącym pod niebo lustrem były jego wiersze; tęsknił do tych, których jeszcze nie napisał, a te już napisane wspominał z lubością, jak się wspomina kobiety; był nie tylko ich twórcą, ale także historykiem i teoretykiem; pisał również uwagi na temat tego, co stworzył, dzielił swoją twórczość na poszczególne okresy tak, że w ciągu dwóch, trzech lat nauczył się patrzeć na nią jako na proces rozwojowy godny historiografa.
Znajdował w tym pocieszenie. Tam w dole, gdzie przeżywał swą codzienność, gdzie chodził do szkoły, jadał obiady w towarzystwie mamy i babci, rozpościerała się niewypowiedziana pustka; za to w wierszach, na górze, ustawiał słupy orientacyjne, tablice z napisami; tutaj czas był podzielony i urozmaicony; przechodził z jednego okresu poetyckiego w drugi i mógł (spoglądając kątem oka w dół na straszny bezruch pozbawiony zdarzeń) oznajmiać samemu sobie w entuzjastycznym uniesieniu nadejście nowego okresu, który otworzy nieprzeczuwane horyzonty jego wyobraźni.
I mógł też mieć ciche i mocne przeświadczenie, że pomimo niepozorności swej postaci (i swego życia) ma w sobie wyjątkowe bogactwo; albo, mówiąc inaczej, że jest wybrany.
Objaśnijmy to słowo:
Chociaż niezbyt często, gdyż mama sobie tego nie życzyła, nadal jednak odwiedzał Jaromil malarza; już dawno wprawdzie przestał rysować, kiedyś wszakże zdecydował się pokazać mu swoje wiersze i od tej pory przynosił mu je wszystkie. Malarz czytał je z żywym zainteresowaniem, a czasem zostawiał je sobie, by pokazać przyjaciołom; to wynosiło Jaromila na wielkie wyżyny szczęścia, bowiem malarz, niegdyś bardzo sceptyczny w ocenie jego rysunków, pozostał dla niego niepodważalnym autorytetem; wierzył, że istnieje (ukryta w świadomości wtajemniczonych) obiektywna miara wartości artystycznych (tak jak w muzeum w Sevres jest ukryty w platynie prototyp jednego metra) i że malarz ją zna.
Było w tym jednak coś niepokojącego: Jaromil nigdy nie był w stanie odgadnąć, co w jego wierszach malarz doceni, a czego nie; czasem wychwalał wierszyk, który Jaromil napisał ot tak, lewą ręką, a kiedy indziej odkładał ze znudzeniem wiersze, które chłopiec wysoko sobie cenił. Jak to wytłumaczyć? Czyżby Jaromil nie potrafił ocenić wartości tego, co pisze; czy nie oznacza to, że tworzy wartości bezwiednie, mimowolnie, podświadomie, a więc bez własnej zasługi (tak jak dawno temu oczarował malarza światem psoludzi odkrytych całkiem przypadkowo)?
– Oczywiście – powiedział mu malarz, gdy pewnego razu poruszyli ten temat. – Czy fantastyczna wizja, którą ująłeś w wierszu, była rezultatem przemyśleń? Bynajmniej: przyszła ci do głowy nagle, niespodziewanie, autorem tej wizji nie jesteś ty, ale raczej ktoś w tobie; ktoś, kto w tobie poezjuje. Ten poezjujący ktoś to jest ów potężny prąd nieświadomości, który przepływa przez każdego człowieka; nie jest to żadną twoją zasługą, że ten prąd, w którym wszyscy są sobie równi, wybrał sobie ciebie za swoje skrzypce.
Malarz traktował to jako lekcję skromności, ale Jaromil znalazł w niej natychmiast błyszczące ziarenko dla swej pychy: niech będzie, że to nie on stworzył obrazy w wierszu, ale było tu coś tajemniczego, co wybrało sobie właśnie jego piszącą rękę; mógł więc się pysznić czymś większym niż zasługa: mógł się pysznić powołaniem.
Nigdy zresztą nie zapomniał tego, co mu powiedziała pani z uzdrowiskowego miasteczka: to dziecko ma przed sobą wielką przyszłość. Wierzył w takie słowa jak we wróżby. Przyszłość była nieznaną dalą za horyzontem, w której mgliste wyobrażenie rewolucji (malarz często mówił o jej konieczności) zlewało się z mglistym wyobrażeniem cygańskiej wolności poetów; wiedział, że tę przyszłość wypełni swoją sławą, i ta świadomość dodawała mu pewności, która w nim żyła (samodzielnie i osobno) obok wszystkich przykrych niepewności.
6
Ach, ta długa pustka popołudni, kiedy Jaromil, zamknięty w pokoju, przegląda się na przemian w dwóch lustrach!
Jak to możliwe? Wszędzie przecież czytał, że młodość jest okresem najpełniejszego życia! Skąd więc ta próżnia, to rozrzedzenie życiowej materii? Skąd się bierze pustka?
To słowo było nieprzyjemne jak słowo porażka. Były też inne słowa, których w jego obecności (przynajmniej w domu, w tej metropolii pustki) nikt nie śmiał wypowiadać. Chociażby słowa: miłość albo słowo dziewczyny. Jakże nienawidził tych trojga zamieszkujących pokoje na parterze willi! Często przesiadywali tam do późnej nocy goście i słychać było pijane głosy, a wśród nich wrzaskliwe głosy kobiet, rozdzierające duszę Jaromila zagrzebanego pod kołdrą i nie mogącego usnąć. Jego kuzyn był zaledwie o dwa lata starszy od niego, ale te dwa lata wyrosły między nimi jak Pireneje, oddzielające od siebie dwa różne wieki; kuzynek – student sprowadzał sobie do willi (za cichą zgodą rodziców) urocze panny, a Jaromila delikatnie lekceważył; wuj pokazywał się rzadko (był zajęty odziedziczonymi sklepami), za to głos ciotki brzmiał w całym domu; za każdym razem, gdy spotkała Jaromila, zadawała mu stereotypowe pytanie: I cóż porabiają dziewczęta? Jaromil miał ochotę plunąć jej w twarz, bowiem to pobłażliwie jowialne pytanie odsłaniało całą jego biedę. Nie, żeby nie miał żadnych kontaktów z dziewczynami, ale było ich tak mało, że pojedyncze randki były oddalone od siebie jak gwiazdy w kosmosie. Słowo dziewczęta było więc smutne jak słowo tęsknota i słowo niepowodzenie.
O ile randki z dziewczętami nie wypełniały mu czasu, o tyle wypełniało go oczekiwanie tych randek, a to oczekiwanie nie było tylko zwykłym gapieniem się w przyszłość, to było przygotowanie i studiowanie. Jaromil był przekonany, że powodzenie randki zależy głównie od tego, czy nie pogrąży się w kłopotliwym milczeniu i będzie umiał mówić. Randka z dziewczyną była dla niego przede wszystkim sztuką konwersacji. Założył więc sobie specjalny zeszycik, w którym zapisywał historyjki nadające się do opowiadania; nie anegdoty, gdyż te nie są w stanie wyrazić niczego osobistego o tym, kto je opowiada. Zapisywał sobie wydarzenia, które sam przeżył; a ponieważ niewiele przeżył, wymyślał je sobie; nie tracił przy tym dobrego smaku: wymyślone (albo przeczytane czy zasłyszane) zdarzenia, do których wprowadzał siebie jako bohatera, nie miały go heroizować, lecz tylko delikatnie, prawie niepostrzeżenie przesunąć z obszaru, na którym panuje martwota i pustka, do obszaru, gdzie władnie ruch i przygoda.
Zapisywał sobie też różne fragmenty wierszy (dodajmy, że nie tych, które sam podziwiał), w których przywoływana była kobieca uroda i które można było wtrącić jako własną uwagę. Tak na przykład zanotował sobie wers: Z twojej twarzy mogłaby być ładna trójkolorowa wstęga: wargi, oczy, włosy… Taki wers trzeba było jednak pozbawić sztuczności i rytmu i powiedzieć go dziewczynie jako nagły własny pomysł, jako spontaniczny dowcipny komplement: Twoja twarz jest właściwie trójkolorową wstęgą! Oczy, usta, włosy. Nie uznaję żadnych innych barw narodowych!