W trakcie randki Jaromil cały czas myśli o przygotowanych wcześniej zdaniach i boi się, że jego głos nie będzie naturalny, że zdania będą brzmieć w sposób wyuczony i że będzie je wypowiadać jak kiepski amatorski aktor. Nie ma więc odwagi ich wysłowić, ponieważ jednak skupiony jest tylko i wyłącznie na nich, nie potrafi powiedzieć nic innego. Randka jest kłopotliwie milcząca. Jaromil czuje w spojrzeniu dziewczyny drwinę i prędko rozstaje się z nią z uczuciem porażki. W domu siada przy stole i pisze wściekle, szybko i z nienawiścią: Z twych oczu spojrzenia płyną jak mocz Strzelam z karabinu do wypierzonych wróbli twych głupich myśli Pomiędzy twymi nogami jest kałuża z której wyskakują pułki żab…
Wciąż pisze i pisze a potem czyta z zadowoleniem swój tekst, którego fantazja wydaje mu się wspaniale rozwścieczona.
Jestem poetą, jestem wielkim poetą, mówi sobie w duchu i zapisuje to później także w swym dzienniku: Jestem wielkim poetą, obdarzonym dużą wrażliwością i diabelską fantazją, czuję to, czego inni nie czują… A tymczasem wraca skądś mama i wchodzi do swego pokoju… Jaromil podchodzi do lustra i długo patrzy na swą znienawidzoną dziecięcą twarz. Patrzy na nią tak długo, aż wreszcie widzi w niej blask wyjątkowości i powołania.
A w sąsiednim pokoju mama staje na palcach i zdejmuje ze ściany podobiznę męża w złotej ramie.
7
Tego dnia dowiedziała się, że jej mąż miał już na długo przed wojną romans z młodą Żydówką; gdy Niemcy okupowali czeskie ziemie, a Żydzi musieli chodzić po ulicy z haniebną żółtą gwiazdą na płaszczach, nie opuścił jej, nadal się z nią spotykał i pomagał jej, jak tylko mógł. Potem zawlekli ją do terezinskiego getta, a on odważył się na karygodny czyn: z pomocą czeskich strażników udało mu się przedostać do strzeżonego miasta i zobaczyć się przez chwilę ze swą kochanką. Zachęcony powodzeniem, wybrał się do Terezina po raz drugi i wtedy go złapali, i już nigdy nie powrócił ani on, ani jego miła.
Niewidzialna urna, którą mama nosiła na głowie, została odłożona razem z fotografią męża za szafę. Już nie musi chodzić wyprostowana, już nie istnieje nic, co by ją wyprostowywało, ponieważ cały moralny patos pozostawili sobie ci inni…
Słyszy wciąż głos starej Żydówki, krewnej kochanki męża, która jej o tym wszystkim powiedziała: "Był to najporządniejszy człowiek, jakiego kiedykolwiek znałam. I: "Zostałam na świecie sama. Cała moja rodzina pozostała w obozie.
Żydówka siedziała naprzeciw niej w pełnej chwale swego bólu, podczas gdy ból, którego w tej chwili doznała mama, był pozbawiony chwały; mama czuła, jak ten ból się w niej nędznie garbi.
8
Wy kupki siana niepewnie dymiące może palicie tytoń z jej serca pisał i wyobrażał sobie dziewczęce ciało pogrzebane wśród pól. W jego wierszach śmierć pojawiała się bardzo często. Mama myliła się jednak (wciąż była pierwszą czytelniczką jego wierszy), tłumacząc to sobie przedwczesną dojrzałością dziecka urzeczonego tragizmem życia. Śmierć, o której pisał Jaromil, niewiele miała wspólnego z prawdziwą śmiercią. Śmierć staje się prawdziwa dopiero wtedy, gdy zaczyna przenikać do człowieka szczelinami starości. Dla Jaromila była wszakże nieskończenie daleko; była abstrakcyjna; nie była dla niego rzeczywistością, lecz snem. Czegóż jednak szukał w tym śnie?
Szukał w nim bezmiaru. Jego życie było beznadziejnie małe, wszystko wokół niego nijakie i szare. A śmierć jest absolutna; nie można jej rozpołowić ani rozdrobnić.
Obecność dziewczyny była czymś błahym (trochę dotyków i mnóstwo nic nie znaczących słów), ale jej całkowita nieobecność była nieskończenie wspaniała; gdy wyobrażał sobie dziewczynę pogrzebaną wśród pól, odkrył naraz wzniosłość żalu i wielkość miłości.
Ale w snach o śmierci szukał nie tylko absolutu, lecz także szczęścia. Śnił o ciele powoli rozpuszczającym się w glinie i wydawało mu się, że jest to cudowny akt miłości, w którym ciało długo i słodko zamienia się w ziemię.
Świat bezustannie go ranił; czerwienił się w obecności kobiet, wstydził się i we wszystkim widział drwinę. W jego śnie o śmierci milczało się i tylko długo, niemo i szczęśliwie żyło. Tak, śmierć Jaromila była przeżywana; była zadziwiająco podobna do tego czasu, kiedy człowiek nie musi wchodzić w świat, ponieważ sam dla siebie jest światem i zamyka się nad nim słodkie sklepienie wewnętrznej strony maminego brzuszka.
W takiej śmierci, przypominającej wieczne szczęście, pragnął być złączony z ukochaną kobietą. W jednym z wierszy kochankowie tak się objęli, że wrastali w siebie nawzajem, aż stali się jedną istotą niezdolną do ruchu, zamieniającą się w nieruchomy minerał, który trwa przez wieki, odporny na działanie czasu.
Gdzie indziej wyobrażał sobie, że kochankowie pozostają ze sobą tak niezmiernie długo, aż zarastają mchem i sami zamieniają się w kamienie. Pozostając klasie sam na sam, czuł się jak na oświetlonej scenie. Starał się elokwentną wesołością (nauczył się już mówić nie tylko przygotowane wcześniej zdania) pokryć zakłopotanie. Mówił, że postępek kolegów jest przykładem najgorszego ze wszystkich posunięć; jest niekorzystny dla tych, którzy go dokonali (muszą teraz tkwić na korytarzu z niezaspokojoną ciekawością), korzystny zaś dla tych, przeciw którym był wymierzony (są teraz razem, jak sobie tego życzyli). Koleżanka przytakiwała, mówiąc, że powinni tu stać. Pocałunek wisiał w powietrzu. Wystarczyło tylko pochylić się nad dziewczyną. A jednak droga do warg wydawała mu się nieskończenie daleka i trudna; mówił, mówił i nie całował.
Potem zadzwonił dzwonek, co oznaczało, że za chwilę nadejdzie profesor i zmusi uczniów zgromadzonych przed drzwiami do wejścia do klasy. Jaromil oświadczył jakie wrażenie na kolegach, to by zrobiło gdyby ci musieli im zazdrościć, że się tu całowali. Następnie dotknął palcem warg koleżanki (skąd się w nim wzięła ta śmiałość i rzekł z uśmiechem "że ślad pocałunku jej warg byłby na jego twarzy z pewnością dobrą nauczką dla kolegów. tym czasem Słychać już było za drzwiami zirytowany głos profesora. koleżanka gdy to mówiła, przytakiwała, że to szkoda, iż się nie całowali. Gdy Jaromil powiedział, że byłoby szkoda, gdyby profesor wraz z kolegami nie zobaczyli na jego twarzy śladów pocałunków, i znowu chciał się pochylić nad koleżanką i znów droga do jej warg wydawała mu się daleka jak wycieczka na Mont Blanc.
– Tak, powinni nam zazdrościć – odrzekła koleżanka, wyjęła z torebki róż i chusteczkę do nosa, chusteczkę zabarwiła różem i znaczyła nią twarz Jaromila.
Po chwili drzwi się otworzyły i do klasy wtargnął rozsierdzony profesor z uczniami. Jaromil z koleżanką powstali, tak jak uczniowie powinni wstawać na powitanie wchodzącego nauczyciela; stali tylko we dwoje wśród rzędów pustych ławek i naprzeciwko nich była gromada gapiów – patrzyli na twarz Jarormila pełną wspaniałych czerwonych plam. A on stał na oczach wszystkich i był dumny i szczęśliwy.
11
W biurze, w którym pracowała, umizgał się do niej kolega. Był żonaty i namawiał ją, żeby go zaprosiła do siebie.
Spróbowała wybadać, jaki stosunek zająłby Jaromil do jej erotycznej swobody. Zaczęła mówić ostrożnie i okrężnie o poległych mężach i o tym, z jakim trudem idzie przez życie.
– Co to znaczy nowe życie? – reagował z rozdrażnieniem. – Czy to ma być życie z nowym mężczyzną?