Выбрать главу

– Tak – powiedział Jaromil. – Gdyby jednak była rzeczywiście konsekwentna w swym negowaniu współczesnego świata, musiałaby się liczyć także ze swym własnym zanikiem. Musiałaby wiedzieć, i musiałaby nawet tego pragnąć, że rewolucja stworzy sobie na własny użytek również zupełnie nową sztukę.

– To znaczy, że pan zgadza się na to – powiedziała kobieta o altowym głosie – że dzisiaj idą na przemiał wiersze Baudelaire'a, że cała nowoczesna literatura jest zakazana, a kubistyczne obrazy w Galerii Narodowej ściąga się prędko do piwnic?

– Rewolucja to przemoc – rzekł Jaromil – to przecież wiadomo, i właśnie surrealizm dobrze wiedział, że starców trzeba brutalnie wykopać ze sceny, nie wiedział tylko, że sam już do nich należy. Wściekłość i poniżenie sprawiły, że formułował swe myśli, jak mu się zdawało, precyzyjnie i zjadliwie. Jedno tylko uderzyło go już przy pierwszych słowach: znów usłyszał w swoim głosie tę szczególną, autorytatywną intonację malarza i nie mógł powstrzymać swej prawej ręki, aby nie kreśliła w powietrzu ruchu, charakterystycznego dla gestów malarza. Była to właściwie przedziwna dyskusja malarza z malarzem, malarzamężczyzny z malarzemdzieckiem, malarza z jego zbuntowanym cieniem. Jaromil zdawał sobie z tego sprawę i czuł się przez to jeszcze bardziej upokorzony; używał więc sformułowań coraz mocniejszych, żeby zemścić się na malarzu za gesty i za głos, w którym go uwięził.

Malarz dwukrotnie odpowiedział Jaromilowi dłuższą przemową, ale za trzecim razem już nie. Już tylko patrzył, twardo i surowo, i Jaromil wiedział, że już nigdy nie wolno mu będzie wejść do jego pracowni. Wszyscy milczeli, aż w końcu przemówiła kobieta o altowym głosie (lecz tym razem nie mówiła tak, jakby się nad nim czule pochylała, niczym siostra Izambarda nad zawszoną głową Rimbauda, ale raczej jakby się od niego ze smutkiem i zdziwieniem odsuwała):

– Nie znam pańskich wierszy, ale sądząc z tego, co o nich słyszałam, myślę, że trudno byłoby je opublikować w tym reżimie, którego pan tak energicznie broni.

Jaromil przypomniał sobie swój ostatni wiersz o dwojgu starych ludziach i ich ostatniej miłości; zdawał sobie sprawę z tego, że ten wiersz, który ogromnie kocha, nigdy nie będzie mógł być wydrukowany w epoce radosnych haseł i agitacyjnych wierszy, i że wyrzekając się go teraz, wyrzeka się tego, co ma najdroższego, wyrzeka się swego jedynego bogactwa, bez czego będzie zupełnie sam.

Było jednak jeszcze coś cenniejszego niż jego wiersze; było to coś, czego dotąd nie miał, co było. daleko i za czym tęsknił – była to męskość; wiedział, że jest osiągalna tylko poprzez czyn i odwagę; i jeżeli ta odwaga oznacza: odważyć się na to, by być opuszczonym, opuszczonym przez wszystkich, przez kochankę, przez malarza, ba – nawet przez własne wiersze, niech będzie; chce się na to odważyć. I dlatego powiedział:

– Tak, wiem, że te wiersze są rewolucji całkiem niepotrzebne. Żałuję tego, ponieważ je lubię. Ale mój żal nie jest, niestety, żadnym argumentem przeciwko ich zbyteczności.

I znowu przez chwilę było cicho, a potem jeden z obecnych mężczyzn rzekł:

– To straszne!

I rzeczywiście zadrżał, jakby mu przeszedł mróz po plecach. Jaromil poczuł, że z jego słów wionęła na wszystkich obecnych zgroza, że patrząc na niego, widzieli żywy upadek wszystkiego, co kochali i dla czego żyli. Było to smutne, ale i piękne zarazem: Jaromil stracił na chwilę poczucie tego, że jest dzieckiem.

Mama czytała wiersze, które Jaromil milczkiem kładł jej na stół, i starała się poprzez nie zajrzeć w życie syna. Gdybyż te wiersze mówiły przynajmniej zrozumiałym językiem! Ich szczerość jest fałszywa; są pełne zagadek i niedomówień; mama wie, że syn ma pełną głowę kobiet, ale nie ma pojęcia, co go z nimi łączy.

Dlatego otworzyła kiedyś szufladę jego biurka i przeglądała ją, aż w końcu znalazła dziennik. Uklękła na podłodze i wertowała go w podnieceniu; zapiski były hasłowe, dowiedziała się z nich jednak, że syn ma swoją miłość; oznaczał ją jedynie inicjałem, tak że wcale nie doczytała się, kim ta kobieta właściwie jest; było natomiast zaznaczone z namiętną drobiazgowością, do której mama czuła wstręt, kiedy się po raz pierwszy pocałowali, ile razy obeszli dookoła park, kiedy pierwszy raz dotknął jej piersi, a kiedy pośladków.

Potem doszła do zakreślonej na czerwono daty ozdobionej wieloma wykrzyknikami; pod datą było napisane: Jutro! Jutro! Ach, stary Jaromilu, łysy dziaduniu, kiedy będziesz to po latach czytać. przypomnisz sobie, że tego dnia zaczęła się prawdziwa Historia twego życia! Prędko przebiegła myślą wstecz i uświadomiła sobie, że był to dzień, gdy razem z babcią wyjechały z Pragi; i zaraz przypomniała sobie, że kiedy wróciła, znalazła w łazience swoje drogie perfumy z otwartą nakrętką; spytała się wtedy Jaromila, co robił z perfumami, a on zakłopotany odparł:

– Bawiłem się nimi…

O, jaka była głupia! Przypomniała sobie, że Jaromil, kiedy był mały, chciał być wynalazcą perfum i ujęło ją to; powiedziała mu tylko: – Jesteś już chyba wystarczająco dorosły, żebyś nie musiał się bawić! Teraz jednak wszystko jest dla niej jasne: w łazience była kobieta, z którą Jaromil tej nocy w willi spał i stracił cnotę.

Wyobraziła sobie jego nagie ciało; wyobraziła sobie przy tym ciele nagie ciało kobiety; wyobraziła sobie, że to kobiece ciało było skropione jej perfumami, pachniało więc tak, jak ona; zalała ją fala obrzydzenia. Zajrzała znowu do dziennika i zorientowała się, że po dacie oznaczonej wykrzyknikami wszystkie zapiski się kończą. Proszę, dla mężczyzny zawsze wszystko się kończy, gdy uda mu się przespać z kobietą, pomyślała z cierpką niechęcią i jej syn wydał się jej wstrętny. Przez kilka dni unikała go i nie chciała się z nim widzieć. Potem zauważyła, że jest wychudły i blady; nie miała wątpliwości, iż to dlatego, że się zanadto kocha.

Dopiero wiele dni później dostrzegła w mizerności syna oprócz zmęczenia także smutek. To ją z nim powoli godziło i dawało jej nadzieję: mówiła sobie, że kochanki krzywdzą, a matki pocieszają; mówiła sobie, że kochanek jest wiele, ale matka tylko jedna. Muszę o niego walczyć, muszę o niego walczyć, powtarzała sobie i krążyła wokół niego jak czujny współczujący tygrys.

27

W tych dniach zrobił maturę. Z wielkim żalem rozstawał się z kolegami, z którymi chodził osiem lat do jednej klasy, i zdawało mu się, że urzędowo stwierdzona dojrzałość rozpościera się przed nim jak pustynia. Potem pewnego dnia dowiedział się (był to przypadek: spotkał młodego człowieka, którego znał ze spotkań w mieszkaniu czarnowłosego mężczyzny), że studentka w okularach zakochała się w jakimś koledze.

Później się z nią spotkał; powiedziała mu, że za kilka dni wyjeżdża na wakacje; odpisał sobie jej adres; nie wspomniał o tym, czego się o niej dowiedział; bał się to wypowiedzieć; bał się, że w ten sposób przyspieszy ich rozstanie; cieszył się, że go dotąd całkiem nie opuściła, chociaż ma innego; cieszył się, że wolno mu ją czasem pocałować i że zachowuje się wobec niego przynajmniej jak koleżanka; lgnął do niej straszliwie i gotów był odrzucić wszelką dumę; była jedyną żywą istotą na pustyni, którą przed sobą widział; trzymał się kurczowo nadziei, że ich ledwie tląca się miłość może jeszcze rozgorzeć.

Studentka wyjechała, a zamiast niej było tu parne lato podobne do długiego dusznego tunelu. List adresowany do studentki (płaczliwy i błagalny list) spadał tym tunelem i spadał nim bez odpowiedzi. Jaromil myślał o słuchawce telefonicznej wiszącej na ścianie w jego pokoju; o zgrozo, nabyła ona nagle sensu czegoś żyjącego: mikrofon z przeciętym drutem, list bez odpowiedzi, rozmowa z niesłyszącym…