– Jesteś bombowy, jesteś bombowy – szeptała mu potem do ucha, a on leżał obok niej z głową zanurzoną w poduszce i był pełen ogromnej ' radości; po chwili ciszy usłyszał:
– Ileś ty miał przede mną kobiet?
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się z umyślną zagadkowością.; – Ukrywasz to?
– Zgadnij.
– No, powiedzmy – od pięciu do dziesięciu.
Zalało go radosne poczucie dumy; zdawało mu się, jakby przed chwilą, kochał się nie tylko z nią, ale i z tymi pięcioma czy dziesięcioma, kobietami, na które go oceniła; jakby nie tylko pozbawiła go dziewictwa, lecz przeniosła go od razu daleko w głąb męskiego wieku.
24
Spojrzał na nią z wdzięcznością i jej nagość wprawiła go w zachwyt. Jak to możliwe, że mu się kiedyś nie podobała? Przecież ma na swej klatce piersiowej absolutnie niezaprzeczalne piersi i absolutnie niezaprzeczalne owłosienie na podbrzuszu!
– Jesteś sto razy ładniejsza naga niż ubrana – rzekł do niej, chwaląc jej urodę.
– Pragnąłeś mnie już od dawna? – zapytała go.
– Tak, pragnąłem, przecież wiesz.
– Tak, wiem. Zauważyłam to, gdy przychodziłeś do nas po zakupy. Wiem, że wyczekiwałeś na mnie przed sklepem.
– Tak.
– Nie miałeś odwagi mnie zagadnąć, bo nigdy nie szłam sama. Ja jednak mimo to wiedziałam, że będziesz tu kiedyś ze mną. Ponieważ ja też cię pragnęłam.
25
Patrzył na nią, a w uszach brzmiały mu jej ostatnie słowa; tak, tak to jest: przez cały ten czas, kiedy dręczył się samotnością, kiedy z rozpaczą uczestniczył w zebraniach i w pochodach, kiedy wciąż biegł i biegł, jego dojrzałość była tu już przygotowana; cierpliwie czekał tu na niego ten pokój w suterenie z wilgotnymi ścianami i ta zwyczajna kobieta, której ciało całkowicie materialnie połączy go nareszcie z zastępami. Im bardziej się kocham, tym większą mam ochotę robić rewolucję, im bardziej robię rewolucję, tym większą mam ochotę się kochać, napisane było na murze Sorbony, a Jaromil wniknął po raz drugi w ciało rudej. Albo dojrzałość jest pełna, albo jej nie ma. Kochał ją tym razem długo i wspaniale.
A Percy Shelley, który miał, podobnie jak Jaromil, dziewczęcą twarz, i nie wyglądał na swój wiek, biegał tymczasem po ulicach Dublinu, wciąż biegł i biegł, gdyż wiedział, że życie jest gdzie indziej. Także Rimbaud ciągle biegł – do Stuttgartu, do Mediolanu, do Marsylii, a potem do Adenu i do Harare i z powrotem do Marsylii, ale wtedy miał już tylko jedną nogę, a z jedną nogą biegać się nie da.
Pozwolił znowu swemu ciału zsunąć się z jej ciała i pomyślał sobie, kiedy tak leżał obok niej, wyciągnięty i zmęczony, że odpoczywa nie po dwóch miłosnych aktach, lecz po kilkumiesięcznym biegu.
Część piąta albo Poeta jest zazdrosny
1
Podczas gdy Jaromil biegł, świat się zmieniał; szwagra, który uważał Voltaire'a za wynalazcę woltów, oskarżyli o rzekome oszustwa (jak setki innych drobnych kupców w owym czasie), zabrali mu obydwa sklepy (należały odtąd do państwa) i wsadzili na parę lat do kryminału; jego syna i żonę wysiedlili jako wrogów klasowych z Pragi. Obydwoje odchodzili z willi w lodowatym milczeniu, zdecydowani nigdy nie wybaczyć mamie, że jej syn przystał do wrogów rodziny.
Do willi wprowadzili się lokatorzy, którym rada narodowa przydzieliła opuszczone pokoje na parterze. Przyszli tu z nędznego piwnicznego mieszkania i uważali za niesprawiedliwość, że kiedyś do kogoś należała taka duża i przyjemna willa; sądzili, że nie przychodzą tutaj mieszkać, ale wynagrodzić sobie dawne krzywdy historii. Okupowali bez pytania ogród i domagali się od mamy, żeby szybko załatwiła naprawę tynku, który odpada i mógłby pokaleczyć ich dzieci bawiące się na podwórku.
Babcia starzała się, traciła pamięć i pewnego dnia (prawie niezauważalnie) zamieniła się w proch krematorium.
Nic dziwnego, że mama tym gorzej znosiła to, że jej syn się wyobcowuje: studiował w szkole, której nie darzyła sympatią i przestał przynosić jej swe wiersze, które przywykła regularnie czytać. Kiedy poszła zajrzeć do jego szuflady, zastała ją zamkniętą, co było dla niej policzkiem: Jaromil podejrzewają, że grzebie w jego rzeczach! Pomogła sobie zapasowym kluczem, o którym Jaromil nie wiedział, nie znalazła jednak w dzienniku żadnego nowego zapisu ani żadnego nowego wiersza. Potem zobaczyła na ścianie jego pokoiku fotografię męża w mundurze i przypomniała sobie, że kiedyś prosiła figurkę Apollina, aby z jej płodu wymazała rysy małżonka: ach, czyżby musiała jeszcze ze zmarłym mężem walczyć o syna?
Mniej więcej tydzień po tym, jak opuściliśmy Jaromila w poprzedniej części w łóżku rudej dziewczyny, mama znowu otworzyła jego biurko. W dzienniku znalazła kilka lakonicznych uwag, których nie zrozumiała, ale odkryła coś znacznie ważniejszego: nowe wiersze syna. Wydawało jej się, że lira Apollina zwycięża znów mundur męża, i ucieszyła się w duchu.
Gdy je przeczytała, miłe wrażenie jeszcze się spotęgowało, bowiem wiersze (stało się to właściwie po raz pierwszy!) naprawdę się mamie podobały: były rymowane (mama zawsze w głębi duszy uważała, że wiersz bez rymu nie jest wierszem) i były również zupełnie zrozumiałe i pełne pięknych słów; żadnych starców, rozpuszczania ciała w glinie, obwisłych brzuchów i zaropiałych oczu; były tam nazwy kwiatów, było niebo i obłoki i kilkakrotnie pojawiło się (co w jego wierszach nigdy się nie zdarzyło!) także słowo matka.
Potem przyszedł do domu Jaromil; gdy usłyszała jego kroki na schodach, wszystkie lata cierpienia napłynęły jej do oczu i nie powstrzymała płaczu.
– Co ci jest, mamo, na Boga, co ci jest? – pytał ją, a mama uważnie przysłuchiwała się czułości, której dawno już w jego głosie nie słyszała.
– Nic, Jaromilu, nic – odpowiadała płacząc, a płacz ten wzmagał się potęgowany synowską troską. I tym razem wypływało z niej wiele rodzajów łez: łzy żalu z powodu tego, że tak bardzo jest opuszczona; łzy wyrzutów, że syn ją zaniedbuje; łzy nadziei, że może wreszcie (po melodyjnych zdaniach nowych wierszy) wróci do niej z powrotem; łzy gniewu, że stoi nad nią bez ruchu i nie potrafi nawet pogłaskać jej po głowie; łzy podstępu, które miały go wzruszyć i zatrzymać przy niej. W końcu po minucie zakłopotania chwycił ją za rękę: to było piękne; mama przestała płakać i słowa płynęły z niej równie obficie, jak przed chwilą łzy; mówiła o wszystkim: o swym wdowieństwie, osamotnieniu, o lokatorach, którzy chcieliby ją wypędzić z jej własnego domu, o siostrze, która ją znienawidziła (i to z twojego powodu, Jaromilu!) i w końcu o tym najważniejszym: że w tym życiowym osamotnieniu odwraca się od niej jedyny człowiek, jakiego ma na świecie.
Ależ to nieprawda, ja się od ciebie nie odwracam! – Nie mogła się zgodzić z takim tanim zapewnieniem i zaczęła się gorzko śmiać; jakżeż się od niej nie odwraca, przychodzi późno do domu, bywają dni, kiedy nie zamieniają ze sobą ani słowa, a jeśli czasem rozmawiają, ona wie doskonale, że jej nie słucha i myśli o czym innym. Tak, staje się dla niej obcym.
Ależ, mamo, nie staję się obcym.
Znowu się gorzko zaśmiała. Nie staje się? Ma mu więc to udowodnić? Ma mu powiedzieć, co ją zraniło? Mama przecież zawsze respektowała jego prawo do prywatnego życia; już kiedy był małym chłopcem, sprzeczała się ze wszystkimi, że musi mieć swój własny dziecięcy pokój; a teraz, jaka zniewaga! Jaromil nie może sobie wyobrazić, jak się czuła, gdy przekonała się (całkiem przypadkowo, ścierając kiedyś kurze w jego pokoju), że zamyka szuflady w biurku! Przed kim je zamyka? Czy naprawdę myśli, że ona mogłaby, niczym jakaś ciekawska plotkarka, wsadzać nos w jego sprawy?