Nie jest to, oczywiście, nie do naprawienia. Wystarczy, jeżeli będziesz ją do nas częściej przyprowadzał. W naszym otoczeniu wyszlachetnieje i wychowa się.
Jednakże w chwili, gdy wyobraziła sobie, że musiałaby to nieładne, rude i nieprzyjazne ciało widywać regularnie, ogarnęła ją na nowo nieodparta niechęć i powiedziała uspokajającym głosem:
– Nie możesz jej przecież mieć za złe, że jest taka, jaka jest. Musisz wziąć pod uwagę środowisko, w którym wyrastała i gdzie pracuje. Nie chciałabym być dziewczyną w takim sklepie. Każdy sobie wobec ciebie pozwala, musisz wszystkim dogodzić. Kiedy szef chce cię poderwać, nie wolno ci odmówić. W końcu w takim środowisku tych różnych romansów nie bierze się na serio.
Spoglądała na twarz syna i widziała, jak się czerwieni; gorąca fala zazdrości napełniła jego ciało i mamie wydawało się, że ciepło tej fali sama w sobie czuje; (jakże by nie: była to przecież ta sama gorąca fala, którą poczuła w sobie, gdy przedstawił jej rudą, tak że możemy powiedzieć, że stali tu naprzeciw siebie, matka i syn, jak dwa naczynia połączone, przez które przepływa ta sama substancja żrąca). Twarz syna była teraz znowu dziecięca i poddana; nagle stanął przed nią już nie ten obcy i samodzielny człowiek, ale jej ukochane dziecko, które kiedyś do niej uciekało i które ona uspakajała. Nie mogła oderwać oczu od tego wspaniałego widoku.
Potem jednak Jaromil odszedł do swego pokoju, a ona przyłapała się na tym (była już przez chwilę sama), jak wali się pięścią po głowie i półgłosem upomina samą siebie: "Przestań, przestań, nie bądź zazdrosna, przestań, nie bądź zazdrosna!"
Tym niemniej – co się stało, to się nie odstanie. Namiot uszyty z lekkich błękitnych żagli, namiot harmonii strzeżony przez anioła dzieciństwa był potargany. Przed matką i synem otwarła się epoka zazdrości.
Słowa mamy o romansach, których nie bierze się na serio, nieustannie brzmiały mu w głowie. Wyobrażał sobie kolegów rudej – sprzedawców, opowiadających jej nieprzyzwoite dowcipy, wyobrażał sobie ten krótki obleśny kontakt pomiędzy słuchaczem i opowiadającym i strasznie się dręczył. Wyobrażał sobie, jak kierownik sklepu otrze się o nią ciałem, niepostrzeżenie dotknie jej piersi albo poklepie ją po pośladkach i złościł się, że takich dotknięć nie bierze się na serio, podczas gdy dla niego oznaczają one wszystko. Kiedyś, gdy był u niej z wizytą, zauważył, że zapomniała zamknąć się w ubikacji. Zrobił jej scenę, zaraz bowiem wyobraził ją sobie, jak jest w ubikacji u siebie w pracy i obcy mężczyzna zaskakuje ją tam przypadkowo siedzącą na muszli.
Jeżeli zwierzał się rudej ze swej zazdrości, potrafiła go czułością i przysięgami uspokoić; ale wystarczyło, że został na chwilę sam w swym dziecięcym pokoju i zaraz uświadamiał sobie, że nie ma żadnej gwarancji, że ruda, uspakajając go, mówiła prawdę. Czy sam nie zmusza jej właściwie, żeby kłamała? Skoro nawet na głupie badania lekarskie reagował z taką złością, czy nie zabronił jej tym samym raz na zawsze mówić mu to, co myśli?
Minął bezpowrotnie pierwszy szczęśliwy okres, kiedy kochanie było radosne, a on był pełen wdzięczności za to, że z naturalną pewnością wyprowadziła go z labiryntu dziewictwa. To, za co był jej wtedy wdzięczny, poddawał teraz gorzkiej analizie; niezliczoną ilość razy przypominał sobie bezwstydny dotyk jej ręki, którym go podczas pierwszej wizyty tak bajecznie podnieciła; badał go teraz podejrzliwymi oczyma: to przecież niemożliwe, mówił sobie, żeby po raz pierwszy w życiu dotknęła w ten sposób właśnie jego: jeżeli odważyła się na tak bezwstydny gest zaraz za pierwszym razem, pół godziny po tym, jak go spotkała, gest ten musiał być dla niej całkiem zwyczajny i mechaniczny. To było straszne. Pogodził się już wprawdzie z tym, że miała przed nim kogoś innego, ale pogodził się z tym tylko dlatego, że na podstawie słów dziewczyny stworzył sobie wizję jakiejś na wskroś gorzkiej, bolesnej znajomości, w której była ona jedynie wykorzystaną ofiarą; wizja ta budziła w nim żal i w tym żalu rozpuszczała się poniekąd zazdrość. Jeśli jednak w czasie tej znajomości dziewczyna nauczyła się owego bezwstydnego dotyku, nie mogła to być znajomość tak całkiem nieudana. W tym geście jest przecież zawarte zbyt wiele radości, w tym geście jest cała mała historia miłosna!
Był to zbyt bolesny temat, żeby miał odwagę o nim mówić, ponieważ już samo głośne nazywanie poprzedniego kochanka sprawiało mu wielką udrękę. Pomimo to, starał się okrężnie wybadać pochodzenie owego dotyku, o którym nieustannie myślał (i którego wciąż na nowo zaznawał, bowiem ruda miała w nim upodobanie) i uspokoił się w końcu myślą, że wielka miłość, która nadejdzie nagle, jak uderzenie gromu, uwolni naraz kobietę od jakichkolwiek oporów i wstydu, i ona, właśnie dlatego, że jest czysta i niewinna, odda się kochankowi równie szybko, jak uczyniłaby to dziewczyna lekkich obyczajów; mało tego: miłość otworzy w niej takie źródło nieoczekiwanych inspiracji, że jej spontaniczne zachowanie może przypominać obycie doświadczonej kobiety. Geniusz miłości zastąpi w jednej chwili wszelkie doświadczenie. Ta refleksja wydawała mu się piękna i wnikliwa; w jej świetle jego dziewczyna stawała się świętą miłości.
A potem któregoś dnia kolega z roku spytał go:
– Co to za chudzinka, z którą wczoraj szedłeś? Wyparł się dziewczyny jak Piotr Chrystusa; wykręcił się, że to była przygodna znajoma; pogardliwie machnął nad nią ręką. Ale, jak Piotr Chrystusowi, tak i on pozostał w duszy wierny swej dziewczynie. Ograniczył wprawdzie wspólne spacery po ulicach i był zadowolony, kiedy nikt go z nią nie widział, ale jednocześnie nie zgadzał się w duchu ze swoim kolegą i zraził się do niego. I zaraz wzruszył się tym, że jego dziewczyna ma skromne, nieładne sukienki, i widział w tym nie tylko urok dziewczyny (urok prostoty i ubóstwa), ale przede wszystkim urok swej własnej miłości: mówił sobie, że nie trudno kochać kogoś efektownego, doskonałego, dobrze ubranego; taka miłość jest tylko nic nie znaczącym odruchem, który wywołuje w nas automatycznie przypadkowość piękna; jednakże wielka miłość pragnie stworzyć kochaną istotę właśnie z niedoskonałego stworzenia, które zresztą jest stworzeniem tym bardziej ludzkim, im mniej doskonałym.
Pewnego dnia, kiedy jej znowu (prawdopodobnie po jakiejś męczącej kłótni) wyznał miłość, powiedziała mu:
– I tak nie wiem, co ty we mnie widzisz. Jest wkoło tyle ładniejszych dziewcząt.
Rozzłościł się i tłumaczył jej, że zdrada nie ma z miłością nic wspólnego. Twierdził, że kocha w niej to, co dla wszystkich innych jest brzydkie; w jakimś uniesieniu zaczął to nawet nazywać; mówił, że jej piersi są małe i nędzne, z wielkimi pomarszczonymi brodawkami, budzącymi raczej litość niż zachwyt; mówił, że jej twarz jest piegowata, włosy rude a ciało chude i że właśnie dlatego ją kocha.
Ruda rozpłakała się, ponieważ dobrze rozumiała fakty (ubożuchne piersi, rzadkie włosy), źle rozumiała myśl.
Natomiast Jaromil był swoją myślą oczarowany; płacz dziewczyny, która martwi się inspirował i rozgrzewał go w jego samotności; mówił sobie, ale życie poświęci na to, żeby ją tego płaczu oduczyć i przekonać" ją do swej miłości. W tym wielkim rozczuleniu pojmował także jej poprzedniego kochanka wyłącznie jako jeden z przejawów jej brzydoty, którą w niej kocha. To był naprawdę godny podziwu wyczyn woli i umysłu; Jaromil o tym wiedział i zaczął pisać wiersz: opowiadajcie mi o tej, o której ciągle myślę (to był wers powracający jako refren), opowiadajcie mi, jak się starzeje (już znowu chciał ją mieć z całą jej ludzką wiecznością), opowiadajcie mi o tym, jak była mała (i chciał ją nie tylko z jej przyszłością, lecz także z przeszłością), pozwólcie mi pić wodę, którą wypłakała (a zwłaszcza z jej smutkiem, uwalniającym go od jego smutku), opowiadajcie mi o miłościach, które jej młodość zabrały; wszystko, co na niej obmacały, z czego się z niej wyśmiewały, będę wielbił; (i jeszcze kawałek dalej:) niczego w jej duszy nie ma ani w ciele, nawet dawne miłości leżące w popiele, czego bym chętnie nie pił.