Выбрать главу

A Jaromil tak szalenie pragnął sławy! Pragnął jej jak wszyscy poeci: O sławo, ty mocne bóstwo, niechaj mnie twe wielkie imię inspiruje i niech cię me wiersze zdobędą, modlił się do niej Viktor Hugo jestem poetą, jestem wielkim poetą i kiedyś będzie mnie kochał cały świat, powinienem to sobie mówić, powinienem tak się modlić do swej nie usypanej mogiły, pocieszał się nią Jerzy Orten.

Opętańcze pragnienie podziwu nie jest jedynie słabostką dodaną do talentu poety (jak byśmy ją traktowali, powiedzmy, u matematyka czy architekta), lecz należy do samej istoty poetyckich uzdolnień, poeta jest przez nie wprost określony: bowiem poetą jest ten, kto ukazuje swój autoportret światu, wiedziony pragnieniem, by jego twarz utrwalona na płótnie wierszy była kochana i ubóstwiana.

Moja dusza jest egzotycznym kwiatem o szczególnym, intensywnym zapachu. Mam wielki talent, może nawet jestem geniuszem, zanotował w swym dzienniku Jerzy Wolker, a Jaromil, zniechęcony do milczącego redaktora dziennika, wybrał kilka wierszy i posłał je do najpoważniejszego czasopisma literackiego. Co za szczęście! Po Czternastu dniach dostał odpowiedź, że jego wiersze uznano za przejaw talentu i że ma łaskawie odwiedzić redakcję. Przygotowywał się do tej wizyty niemal tak długo, jak swego czasu do randek z dziewczynami. Postanowił, że chce się redaktorom przedstawić w najgłębszym tego słowa znaczeniu i dlatego starał się samemu sobie wyjaśnić, kim właściwie jest; kim jest jako poeta, kim jest jako człowiek, jaki jest jego program, od czego wyszedł, co przezwyciężył, co kocha, czego nienawidzi. Wziął sobie w końcu papier i ołówek i wypisał w punktach swoje poglądy, swoje stanowiska, swoje okresy rozwojowe. Zapisał kilka kartek, a potem pewnego dnia zapukał do drzwi i wszedł. Za stołem w redakcji siedział wychudły człowieczek w okularach, który spytał go, czego sobie życzy. Jaromil podał swoje nazwisko. Redaktor znowu zapytał, czego sobie życzy. Jaromil ponownie wymienił (wyraźniej i głośniej) swoje nazwisko. Redaktor powiedział, że jest mu miło, iż może Jaromila poznać, ale chciałby wiedzieć, czego sobie życzy'. Jaromil rzekł, iż wysłał do redakcji swoje wiersze i został listownie zaproszony do złożenia wizyty. Redaktor odparł, że wierszami zajmuje się jego kolega, który akurat jest nieobecny. Jaromil powiedział, że to wielka szkoda, gdyż chciałby się dowiedzieć, kiedy jego wiersze będą wydrukowane. Redaktor stracił cierpliwość, wstał z krzesła, wziął Jaromila pod ramię i zaprowadził go przed wielką szafę. Otworzył ją i wskazał na wysokie stosy papieru ułożonego na półkach:

– Miły towarzyszu, codziennie dostajemy wiersze przeciętnie od dwunastu nowych autorów. Ile to jest rocznie?

– Nie potrafię w pamięci policzyć odpowiedział zmieszany

Jaromil, kiedy redaktor zmuszał go do odpowiedzi.

– To jest cztery tysiące trzystu osiemdziesięciu nowych poetów rocznie. Nie miałbyś ochoty – wybrać się za granicę?

– Czemu by nie – odrzekł Jaromil.

– To nie przestawaj pisać powiedział redaktor. – Jestem pewien, prędzej Czy później zaczniemy poetów eksportować. Inne kraje eksportują monterów, inżynierów albo zboże czy węgiel, ale naszym największym bogactwem są poeci. Czescy poeci będą zakładać poezję krajów rozwijających się. Nasza gospodarka uzyska za poetów cenne urządzenia miernicze i banany.

Kilka dni później mama powiedziała Jaromilowi. że szukał go w domu syn woźnego.

– Mówił, żebyś go odwiedził na milicji. I ponoć mam ci przekazać, że gratuluje ci twoich wierszy.

Jaromil poczerwieniał z radości:

– Naprawdę tak mówił?

– Tak, kiedy wychodził, powiedział dosłownie: proszę mu powiedzieć, że mu gratuluję jego wierszy; proszę nie zapomnieć mu tego przekazać.

– To się bardzo cieszę, tak, bardzo się cieszę – mówił Jaromil ze szczególnym naciskiem. – Przecież ja te wiersze piszę właśnie dla takich ludzi jak on, a nie dla jakichś redaktorów. Stolarz też przecież nie robi; stołów dla stolarzy, ale dla ludzi.

Wszedł więc któregoś dnia do wielkiego budynku Służby Bezpieczeństwa, zgłosił się u portiera uzbrojonego w pistolet, czekał w hallu i w końcu podał rękę staremu koledze, który zszedł z góry po schodach i wesoło się z nim witał. Poszli potem do jego biura, a syn woźnego już po raz czwarty powtarzał:

Człowieku, nie miałem pojęcia, że mam takiego sławnego szkolnego kolegę. Wciąż mówiłem sobie, czy to on, czy nie on, ale w końcu pomyślałem, że takie nazwisko tak często się przecież nie pojawia. Potem zaprowadził Jaromila na korytarz do wielkiej gabloty, w której było naklejonych kilka fotografii (ćwiczenia milicjantów z psem, z bronią, ze spadochronem), wywieszone dwa okólniki, a między tym wszystkim błyszczał wycinek z gazety z wierszem Jaromila; ten wycinek był w ozdobnej ramce wykonanej czerwonym tuszem i dominował nad całą gablotką.

– Co ty na to? – zapytał syn woźnego, a Jaromil nie mówił nic, ale był szczęśliwy; po raz pierwszy widział swój wiersz żyjący niezależnie od niego, swoim własnym życiem.

Syn woźnego wziął go pod ramię i zaprowadził z powrotem do swojej kancelarii.

– Widzisz, nawet byś nie pomyślał, że milicjanci też czytają wiersze – roześmiał się.

– Czemu nie – powiedział Jaromil, któremu imponowało właśnie to, że jego wierszy nie czytają stare panny, ale mężczyźni noszący na biodrach rewolwer. – Czemu nie, dzisiejszy milicjant, to nie to samo, co rzezimieszki z burżuazyjnej republiki.

Powiesz sobie, że do milicjanta wiersze nie pasują, ale to nieprawda – kontynuował syn woźnego swoją myśl.

Jaromil także kontynuował swą myśclass="underline"

– Przecież dzisiejsi poeci też nie są tym, czym bywali poeci kiedyś. To nie żadne rozkapryszone panienki.

I syn woźnego ciągnął dalej:

– Właśnie dlatego, że mamy takie twarde rzemiosło (chłopie, nawet nie wiesz, jakie twarde), przyda nam się czasem coś delikatnego. Człowiek inaczej nie wytrzymałby tego, co tu musi robić.

Potem zaprosił go (ponieważ właśnie kończyła mu się służba), żeby poszli usiąść w gospodzie naprzeciwko i wypili parę piw.

– Człowieku, tu u nas to nie żadne hece – ciągnął, trzymając w ręce półlitrowy kufel. – Przypominasz sobie, co ci ostatnio mówiłem o tym Żydzie? Już jest w pudle. Niezła z niego świnia.

Jaromil, oczywiście, nic nie wiedział o tym, że czarnowłosy mężczyzna, który prowadził kółko młodzieży marksistowskiej, został aresztowany; miał wprawdzie niejasne pojęcie, że się aresztuje, ale nie wiedział, że aresztowanych są tysiące, że są między nimi również komuniści, że są męczeni i że ich wina jest na ogół fikcyjna; dlatego nie potrafił na tę wiadomość zareagować inaczej, jak tylko zwykłym zaskoczeniem, w którym nie było postawy ani osądu, było jednak sporo przerażenia i współczucia, tak że syn woźnego musiał energicznie stwierdzić: – Tu nie ma miejsca na żadne sentymenty.