– Nie, naprawdę nie to chciałem powiedzieć rzekł pospiesznie poeta – ale różnica pomiędzy poezją miłosną dnia wczorajszego i dzisiejszego tkwi w czym innym niż wielkość uczucia.
– Więc w czym? – dopytywała się pięćdziesięciolatka.
W tym, że miłość w minionych czasach, nawet ta największa, była zawsze jakąś ucieczką człowieka od życia społecznego, które było zniechęcające. Natomiast miłość dzisiejszego człowieka jest związana z naszymi obywatelskimi obowiązkami, z naszą pracą, z naszą walką w jedną całość; i na tym polega jej nowe piękno.
Przeciwległy rząd wyraził aprobatę dla tej opinii, natomiast Jaromil wybuchnął złośliwym śmiechem:
– To piękno, przyjacielu, nie jest znów takie nowe. Czyżby w życiu klasyków miłość nie szła w parze z ich walką społeczną? Kochankowie ze słynnego wiersza Shelleya oboje byli rewolucjonistami i razem zginęli na stosie. Czy to jest, według ciebie, miłość odizolowana od życia społecznego?
Najgorsze było to, że tak jak przed chwilą Jaromil nie wiedział, co odpowiedzieć na zarzuty kolegi, również jego kolega był teraz zupełnie w kropce, tak że naprawdę mogło powstać wrażenie (niedopuszczalne wrażenie), że między dniem wczorajszym i dzisiejszym nie ma różnicy i żaden nowy świat nie istnieje. Tu jednakże wstała ponownie pięćdziesięciolatka i z uśmiechem zaciekawienia spytała:
– Powiedzcie mi więc, w czym tkwi różnica pomiędzy dzisiejszą i wczorajszą miłością?
W tej decydującej chwili, gdy wszyscy wpadli w zakłopotanie, wtrącił się mężczyzna z drewnianą nogą i z laską, który cały czas uważnie, lecz z wyraźnym zniecierpliwieniem śledził dyskusję; teraz wstał i mocno oparł się o krzesło:
Pozwólcie, towarzysze i towarzyszki, że się wam przedstawię
– powiedział, a ludzie w jego rzędzie zaczęli na niego pokrzykiwać, że nie musi tego robić, bo go przecież dobrze znają.
– Nie przedstawiam się wam, ale towarzyszom, których zaprosiliśmy na spotkanie odciął się, a ponieważ wiedział, że jego nazwisko poetom nic nie powie, opowiedział im w skrócie całą historię swego życia; pracuje w tej willi już prawie trzydzieści lat; był tu jeszcze za czasów fabrykanta Koćvary, który miał tutaj letnią posiadłość; był tu również w czasie wojny, gdy fabrykanta aresztowano, a jego willę używało gestapo jako letnisko; po wojnie zabrali narodowi socjaliści, a teraz jest tu milicja.
– Na podstawie tego wszystkiego, co widziałem, mogę poświadczyć, że żadna władza nie troszczy się tak o lud pracujący, jak ta, komunistyczna. A jednak nawet dzisiaj nie wszystko jest, według niego, w porządku:
I za fabrykanta Koćvary, i za gestapo, i za narodowych socjalistów przystanek autobusowy był zawsze naprzeciwko willi.
Tak, to było bardzo wygodne: zrobił ze swego mieszkania w suterenie. które tu w willi ma, dziesięć kroków i był na przystanku. I nagle przystanek przesunęli o dwieście metrów dalej. Już protestował wszędzie, gdzie się da. Wszystko nadaremnie.
– Powiedzcie mi – uderzył laską o podłogę – dlaczego właśnie dziś, gdy willa należy do ludu pracującego, przystanek musi być tak daleko?
Ludzie z pierwszego rzędu wtrącali (częściowo ze zniecierpliwieniem, częściowo z pewną wesołością), że już mu przecież sto razy tłumaczyli, że autobus zatrzymuje się teraz przed fabryką, którą w międzyczasie wybudowali.
Mężczyzna z drewnianą nogą odparł, że jest mu to wiadome, ale proponował, żeby autobus zatrzymywał się na obu miejscach.
Ludzie z jego rzędu odpowiedzieli mu, że to nonsens, by autobus miał dwa przystanki w odległości dwustu metrów.
Słowo nonsens dotknęło mężczyznę z drewnianą nogą; oświadczył, że nikomu nie wolno się tak do niego zwracać; uderzył laską o ziemię i poczerwieniał. Zresztą, to nieprawda, żeby nie mogło być przystanków dwieście metrów od siebie. Wie, że na innych trasach autobusy zatrzymują się na takich krótkich przystankach.
Jeden z organizatorów wstał i powtórzył mężczyźnie z drewnianą nogą słowo po słowie (widocznie musiał to już wielokrotnie robić) orzeczenie Czechosłowackiej Komunikacji Samochodowej, na mocy którego dosłownie zakazuje się, aby przystanki były rozmieszczone w tak małej odległości.
Mężczyzna z drewnianą nogą odpowiedział, że proponował także rozwiązanie kompromisowe: można byłoby umieścić przystanek dokładnie pośrodku między willą milicji i fabryką.
Wtedy jednak zarówno robotnicy jak i milicjanci mieliby daleko do autobusu, zarzucali mu.
Spór trwał już dwadzieścia minut, a poeci bezskutecznie usiłowali włączyć się do dyskusji; uczestnicy spotkania zajęci byli tematem, na którym się doskonale znali i nie dopuszczali ich do głosu. Dopiero w chwili, gdy mężczyzna z drewnianą nogą był na tyle zniechęcony sprzeciwem swych współpracowników, że obrażony usiadł znowu na krześle, zapadło milczenie, do którego wdarła się głośna dęta muzyka z sąsiedniego pomieszczenia.
Potem długo nikt się nie odzywał, aż wreszcie jeden z organizatorów wstał i podziękował poetom za wizytę oraz interesujące spotkanie. W imieniu gości sześćdziesięcioletni poeta wstał i powiedział, że spotkanie było (jak zawsze zresztą) znacznie bardziej inspirujące dla nich, dla poetów, i że to oni dziękują.
Z sąsiedniej sali dobiegł głos wokalisty, gospodarze spotkania skupili się wokół mężczyzny z drewnianą nogą, by złagodzić jego gniew, a poeci zostali sami. Dopiero po chwili podszedł do nich syn woźnego z oboma organizatorami i odprowadził ich do mikrobusu.
8
W mikrobusie, którym wracali do pociemniałej Pragi, oprócz poetów siedziała także urocza instruktorka. Poeci otoczyli ją i każdy z nich starał się jej jak najbardziej zaimponować. Jaromilowi nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności przypadło zbyt odległe miejsce, toteż nie mógł uczestniczyć w zabawie; myślał o swej rudej dziewczynie i uświadamiał sobie z definitywną jasnością, że jest beznadziejnie brzydka.
Potem mikrobus zatrzymał się gdzieś w centrum Pragi i niektórzy z poetów postanowili wstąpić jeszcze na chwilę do winiarni. Jaromil i instruktorka poszli z nimi; siedzieli – przy dużym stole, rozmawiali, pili, po czym wyszli z winiarni i dziewczyna zaproponowała im, żeby poszli do niej. Wówczas jednak została ich już tylko garstka: Jaromil, sześćdziesięcioletni poeta i redaktor wydawnictwa. Porozsiadali się w fotelach w ładnym pokoju na piętrze nowoczesnej willi, gdzie dziewczyna wynajmowała mieszkanie, i dalej popijali.
Z zapałem, któremu nikt nie mógł dorównać, adorował dziewczynę stary poeta. Siedział obok niej, wychwalał jej urodę, recytował jej wiersze, improwizował poetyckie ody na jej cześć i chwytał ją za ręce. Niemal w ten sam sposób odnosił się do Jaromila redaktor wydawnictwa; nie chwalił wprawdzie jego urody, ale powtarzał bez końca: jesteś poetą, jesteś poetą! (Zaznaczmy, że jeśli poeta nazwie kogoś poetą, jest to co innego, niż kiedy nazwiemy inżyniera inżynierem, albo rolnika rolnikiem, bowiem rolnik, to ten, kto uprawia pole, ale poetą nie jest ten, kto pisze wiersze, lecz ten, kto jest przypomnijmy to słowo wybrany, żeby je pisać, i tylko poeta jest w stanie w innym poecie ten dotyk łaski bezbłędnie rozpoznać, gdyż – przypomnijmy sobie list Rimbauda – wszyscy poeci, są braćmi i tylko brat w bracie potrafi rozpoznać tajny znak rodu).
Instruktorka, przed którą klęczał sześćdziesięciolatek i której ręce były przedmiotem jego skwapliwych dotknięć, patrzyła nieustannie na Jaromila. Jaromil szybko to sobie uświadomił, był tym w najwyższym stopniu oczarowany i również nieustannie patrzył na nią. Był to cudowny prostokąt! Stary poeta zapatrzony w instruktorkę, redaktor w Jaromila, a Jaromil z instruktorką w siebie.
Tylko raz została na chwilę zakłócona ta geometria spojrzeń, kiedy redaktor wziął Jaromila pod ramię i wyprowadził go na balkon przylegający do pokoju; poprosił go, żeby razem siusiali przez balustradę na dwór. Jaromil chętnie spełnił jego prośbę, pragnął bowiem, aby redaktor nie zapomniał o swej obietnicy, że mu wyda tomik.