Jaromil skapitulował; widział, że obie kobiety są rozpędzone jak lokomotywy i że nie jest w stanie stawić czoła ich potokowi wielosłowia; widział trzech mężczyzn koło lamp i kamery i wydawało mu się, że jest to szydercza publiczność, która zaczęłaby gwizdać przy każdym jego błędnym ruchu; dlatego mówił niemal szeptem, one natomiast odpowiadały mu głośno, aby je publiczność słyszała, bowiem obecność publiczności była dla nich korzystna, dla niego zaś niekorzystna. Powiedział więc, że się poddaje i zamierzał odejść; sprzeciwiły się jednak (i to znów kokieteryjnie), mówiąc, że powinien zostać; rzekomo będzie im przyjemnie, gdy będzie śledził ich pracę. Chwilami więc przyglądał się, jak kamerzysta rejestruje poszczególne fotografie z albumu, chwila mi zaś wychodził do swego pokoju i udawał, że czyta albo pracuje; w głowie kłębiły mu się splątane myśli; usiłował znaleźć jakieś dobre strony tej zgoła niedobrej sytuacji i przyszło mu do głowy, że instruktorka wymyśliła, być może, całe to filmowanie po to, by znowu się z nim spotkać; mówił sobie, że jego matka jest tu jedynie przeszkodą, którą trzeba cierpliwie obejść; starał się prędko uspokoić i zastanowić się, w jaki sposób mógłby teraz wykorzystać bzdurne filmowanie na swoją korzyść, czyli na to, by naprawić niepowodzenie, które dręczyło go od owej nocy, gdy nierozważnie opuścił mieszkanie instruktorki; usiłował przemóc wstyd i podpatrywał od czasu do czasu, jak idzie filmowanie, pragnąc, żeby choć raz powtórzyło się to ich zapatrzenie się w siebie, to nieruchome długie spojrzenie, które go w jej mieszkaniu tak oczarowało; ale instruktorka była tego dnia bardzo rzeczowa i zajęta pracą, tak że ich spojrzenia spotykały się rzadko i przelotnie; zaniechał więc tych prób, zdecydowany zaproponować instruktorce, że odprowadzi ją do domu po skończonej pracy.
Kiedy trzej mężczyźni nosili już do furgonetki kamerę wyszedł ze swego pokoju. I wtedy usłyszał, jak mama zwraca się do instruktorki:
– Chodź, odprowadzę cię. Zresztą, możemy jeszcze gdzieś wstąpić. W trakcie pracowitego popołudnia, podczas gdy był zamknięty w swoim pokoju, obie kobiety przeszły na ty! Kiedy to sobie uświadomił, poczuł się tak, jakby mu ktoś sprzątnął kobietę sprzed nosa. Chłodno pożegnał się z instruktorką, a gdy obie kobiety wyszły, wyszedł również i on, i z wściekłością kroczył szybko w stronę kamienicy, gdzie mieszkała ruda; nie było jej w domu; spacerował jakieś pół godziny koło domu w coraz czarniejszym humorze, aż w końcu zobaczył nadchodzącą dziewczynę; na jej twarzy malowało się radosne zaskoczenie, zaś na jego obliczu gniewne wyrzuty; dlaczego nie ma jej w domu? czemu nie pomyślała, że może przyjść? gdzież to się podziewa, że wraca do domu dopiero wieczorem'?
Jeszcze nie zdążyła zamknąć za sobą drzwi, a już zdzierał z niej ubranie; a potem kochał się z nią i wyobrażał sobie, że leży pod nim kobieta o czarnych oczach; słyszał westchnienia swojej rudej; a ponieważ jednocześnie widział czarne oczy, wydawało mu się, że owe westchnienia należą do tych oczu i był tym tak poruszony, że kochał ją kilka razy z rzędu, ale nigdy nie dłużej niż parę sekund. Dla rudej dziewczyny było to tak niezwykłe, że się roześmiała; jednakże Jaromil był tego dnia szczególnie czuły na kpiny, a nie dostrzegł w śmiechu rudej przyjacielskiej pobłażliwości; poczuł się urażony i dał jej kilka policzków; rozpłakała się, a Jaromila ogarnęła niezmierna błogość; płakała, a on uderzył ją jeszcze parę razy; płacz dziewczyny, która płacze z naszego powodu, jest odkupieniem; to Jezus Chrystus, który za nas umiera na krzyżu; Jaromil przez chwilę napawał się łzami rudej, potem je całował, później uciszał ją i odchodził do domu poniekąd uspokojony. Kilka dni później filmowanie ciągnęło się dalej; znowu przyjechała furgonetka, wysiedli z niej trzej faceci (ta posępna publiczność), a wraz z nimi urocza dziewczyna, której westchnienia słyszał przedwczoraj w mieszkaniu rudej; naturalnie, była tu również matka, coraz młodsza, przypominająca instrument muzyczny, który dźwięczał, grzmiał, śmiał się, wymykał się orkiestrze i chciał grać solo.
Tym razem oko kamery miało być skierowane wprost na Jaromila; trzeba było ukazać go w rodzinnym otoczeniu, przy jego biurku, w ogródku (gdyż Jaromil podobno lubi ogródek, lubi grządki, trawnik, kwiaty); trzeba było pokazać go z mamą, która jak już powiedzieliśmy -
sama przedtem w długim ujęciu opowiadała o swym synu. Instruktorka posadziła ich na ławeczce w ogrodzie i zmuszała Jaromila, żeby sobie o czymś z mamą swobodnie rozmawiali; ćwiczenie swobody trwało godzinę, a mama ani na chwilę nie straciła dobrego humoru; ciągle coś mówiła (na filmie miało nie być słychać, o czym rozmawiają, na tle ich niemej rozmowy przez cały czas miał brzmieć mamy komentarz), a kiedy stwierdziła, że wyraz twarzy Jaromila jest niezbyt uprzejmy, zaczęła opowiadać mu o tym, że niełatwo jest być matką takiego chłopca jak on, takiego nieśmiałego samotniczego chłopca, który się ciągle wstydzi.
Potem wsadzili go do furgonetki i pojechali w kierunku owej romantycznej okolicy pod Pragą, gdzie według mamy przekonania Jaromil został poczęty. Mama była zanadto wstydliwa, by kiedykolwiek komukolwiek powiedzieć, dlaczego ten krajobraz jest dla niej taki drogi; nie chciała i zarazem chciała o tym powiedzieć i dlatego teraz z wymuszoną dwuznacznością mówiła przede wszystkim o tym, że właśnie ten krajobraz dla niej osobiście oznaczał zawsze krajobraz miłości. krajobraz miłosny:
– Zauważcie tylko, jak pofalowana jest tu ziemia, jak przypomina kobietę, jej zaokrąglenia, jej macierzyńskie kształty! Zwróćcie także uwagę na skały, błędne skały. sterczące tu samotnie! Czyż te skały, te sterczące, stojące, wznoszące się skały nie mają w sobie czegoś męskiego`? Czyż nie jest to krajobraz mężczyzny i kobiety? Czyż nie jest to erotyczny krajobraz?
Jaromil myślał o tym, żeby się zbuntować; chciał powiedzieć im, że ich film jest bzdurą; buntowała się w nim duma kogoś, kto wie, co znaczy dobry smak; byłby może w stanie urządzić mały niewymyślny skandal, albo w najgorszym razie uciec, tak jak to zrobił kiedyś na nadwełtawskim kąpielisku, tym razem jednak nie mógł; były tu czarne oczy instruktorki, a on był wobec nich bezsilny; bał się je po raz drugi utracić; te oczy zamykały mu drogę ucieczki.
W końcu przyprowadzono go pod jakąś wielką skałę, przed którą miał recytować swój ulubiony wiersz. Mama była w najwyższym stopniu poruszona. Jak dawno już tu nie była! Dokładnie w tym miejscu, gdzie dawno temu kochała się pewnego niedzielnego przedpołudnia z młodym inżynierem, dokładnie tutaj stał teraz jej syn; jak gdyby wyrósł tu po latach jak grzyb (ach, tak jakby w miejscu, gdzie rodzice wysypali nasienie, rodziły się dzieci jak grzyby!); matka była urzeczona widokiem tego pięknego, przedziwnego, nierzeczywistego grzyba, który drżącym głosem recytował wiersz o tym, że chciałby umrzeć w płomieniach. Jaromil czuł, że recytuje idiotycznie, ale nic nie mógł na to poradzić; powtarzał sobie w duchu, że nie jest żółtodziobem, że przecież wówczas, podczas owego wieczoru w milicyjnej willi, recytował pewnie i błyskotliwie; tym razem jednak nie mógł; ustawiony przed niedorzeczną skałą w niedorzecznym krajobrazie, w obawie, że w pobliżu znajdzie się jakiś prażanin na spacerze z psem lub z dziewczyną (spójrzcie, miał podobne zmartwienia, jak jego matka przed dwudziestoma laty!), nie potrafił się w ogóle skoncentrować i słowa, które mówił, wypowiadał z trudem i nienaturalnie.