Przy jednej z nich koń zatrzymał się, mężczyzna zszedł z kozła, wziął obie walizki i Jaromil z mamą poszli za nim przez ogród, hall, klatkę schodową, aż znaleźli się w pokoju, gdzie zobaczyli dwa łóżka przysunięte do siebie tak, jak bywają ustawione łóżka małżeńskie, i dwa okna, z których jedno okazało się drzwiami prowadzącymi na balkon, skąd widać było ogród, a na jego końcu rzekę. Mama podeszła do poręczy balkonu i zaczęła głęboko oddychać:
– Ach, jaki tu boski spokój – powiedziała i znowu głęboko wdychała i wydychała powietrze i spoglądała w stronę rzeki, gdzie przywiązana do drewnianego pomostu kołysała się czerwona łódka. Jeszcze tego samego dnia przy kolacji podawanej na dole w saloniku mama nawiązała znajomość ze starszym małżeństwem, zamieszkującym drugi pokój w pensjonacie, tak że potem każdego wieczoru długo szumiała w pokoju cicha rozmowa; Jaromil był przez wszystkich lubiany, a mama chętnie słuchała jego opowieści, pomysłów i dyskretnych przechwałek; tak, dyskretnych: Jaromil już nigdy nie zapomni o pani z poczekalni i zawsze będzie szukać tarczy, za którą mógłby się schować przed jej złym spojrzeniem; nadal wprawdzie pragnął podziwu, ale nauczył się go zdobywać za pomocą zwięzłych zdań wygłaszanych z naiwnością i skromnością.
Willa w cichym ogrodzie, ciemna rzeka z przywiązaną do pomostu łódką, rozbudzająca marzenia o dalekich żeglugach, czarna bryczka od czasu do czasu zatrzymująca się przed willą i zabierająca stąd wysoką panią podobną do księżnych z opowieści o grodach i zamkach, opuszczona pływalnia, na którą można było wejść wysiadając z bryczki, jakby się przechodziło ze stulecia w stulecie, ze snu w sen, z książki do książki, renesansowy ryneczek z wąskimi podcieniami, za których kolumnadą pojedynkowali się rycerze – to był świat, do którego Jaromil wkroczył oczarowany.
Do tego pięknego świata należał też mężczyzna z psem; po raz pierwszy zobaczyli go, jak stał bez ruchu na brzegu rzeki i wpatrywał się w fale; miał na sobie skórzany płaszcz a obok niego siedział czarny wilczur; obaj znieruchomiali, wyglądali jak postacie z innego świata. Ponownie spotkali go w tym samym miejscu; mężczyzna (znowu w skórzanym płaszczu) rzucał przed siebie patyki, a pies mu je przynosił. Kiedy spotkali go po raz trzeci (sceneria była wciąż ta sama: topole i rzeka), mężczyzna lekko się mamie ukłonił a potem, jak zauważył ciekawy Jaromil, długo się za nimi oglądał. Nazajutrz, gdy wracali ze spaceru do domu, zobaczyli czarnego wilczura siedzącego przed wejściem do willi. Kiedy weszli do hallu, usłyszeli dochodzącą z wnętrza domu rozmowę i nie mieli wątpliwości, że męski głos należy do właściciela psa; byli tak zaciekawieni, że przez chwilę stali bezczynnie w hallu, rozglądając się i rozmawiając, aż wreszcie z jednego z pokojów wyszła gospodyni domu.
Mama wskazała na psa: – A gdzież jest jego pan? Zawsze spotykamy go na spacerze. – To nauczyciel rysunków w tutejszym gimnazjum.
Mama powiedziała, że bardzo by chciała porozmawiać z nauczycielem rysunków, ponieważ Jaromil lubi rysować i ciekawiłaby ją opinia specjalisty. Właścicielka pensjonatu przedstawiła mamie mężczyznę i Jaromil musiał pobiec na górę do pokoju po swój szkicownik. Siedzieli potem w saloniku wszyscy czworo: gospodyni, Jaromil, właściciel psa, który przeglądał rysunki, i mama, która przeglądanie uzupełniała komentarzem; opowiadała, jak to Jaromil twierdził zawsze, że nie bawi go rysowanie pejzażu ani martwej natury, lecz zdarzenia; i rzeczywiście, wydaje jej się, że jego rysuneczki mają w sobie godną uwagi żywość i ruch, choć nie rozumie, dlaczego postaciami akcji są wyłącznie ludzie z psimi głowami: może, gdyby Jaromil rysował rzeczywiste ludzkie figurki, jego dziełka miałyby jakąś wartość, lecz tak, niestety, nie jest pewna, czy te chłopięce poczynania mają jakikolwiek sens.
Właściciel psa oglądał rysunki z przyjemnością: potem oświadczył, że właśnie to połączenie zwierzęcej głowy z ludzkim ciałem fascynuje go w tych rysunkach. To fantastyczne połączenie nie jest bowiem tylko przypadkowym pomysłem, ale, jak o tym świadczy cała masa epizodów, które chłopiec narysował, narzucającym się wyobrażeniem. czymś, co swymi korzeniami sięga nieprzeniknionych głębi jego dzieciństwa. Niech mama nie ocenia talentu dziecka na podstawie zwykłej zręczności w odwzorowywaniu zewnętrznego świata; takiej zręczności może nauczyć się byle kto; to, co go w rysunkach chłopca zainteresowało jako malarza (dał w ten sposób do zrozumienia, że praca nauczyciela jest dla niego złem koniecznym zapewniającym mu utrzymanie, to oryginalny świat wewnętrzny, który wyrywa się z chłopca na papier.
Mama z przyjemnością słuchała pochwał mężczyzny, gospodyni głaskała Jaromila po głowie i twierdziła, że ma przed sobą dużą przyszłość, a Jaromil patrzył pod stół, zapisując sobie przy tym w pamięci wszystko, co usłyszał. Malarz powiedział, że od przyszłego roku przenosi się do praskiego gimnazjum, i będzie rad, jeśli mu mama przyniesie pokazać następne prace swego syna.
Świat wewnętrzny! To były wielkie słowa i Jaromil słuchał ich z ogromną radością. Nigdy nie zapomniał o tym, że już jako pięciolatek uznany był za nadzwyczajne dziecko, różniące się od innych; zachowanie kolegów szkolnych, którzy wyśmiewali się z jego torby czy koszuli, również utwierdzało go zawsze (choć w przykry sposób) w przekonaniu o własnej odmienności. Aż dotychczas wszakże jego odmienność była dla niego tylko czymś pustym i nieokreślonym; była albo niezrozumiałą nadzieją, albo niezrozumiałym odtrąceniem; teraz jednak otrzymała swą nazwę: oryginalny świat wewnętrzny; a nazwa otrzymała zaraz swoją całkowicie określoną treść: rysunki ludzi z psimi głowami. Jaromil przy tym dobrze wiedział, że na podziwiane odkrycie psoludzi wpadł przypadkiem, tylko dlatego, że nie umiał narysować ludzkiej twarzy; to go doprowadziło do niejasnej myśli, że odmienność jego wewnętrznego świata nie jest rezultatem jakiegoś mozolnego wysiłku, lecz tkwi we wszystkim, co mu mimowolnie i przypadkowo przychodzi do głowy; że otrzymał ją w darze.
Od tej pory z większą uwagą śledził swoje pomysły i sam zaczął je podziwiać. Tak na przykład przyszło mu na myśl, że kiedy umrze, świat, w którym żyje, przestanie istnieć. Ta myśl najpierw błysnęła mu tylko w głowie, lecz on, pouczony o swej wewnętrznej oryginalności, nie pozwolił jej tym razem uciec (jak przedtem tylu innym myślom), ale zaraz ją pochwycił, obserwował, oglądał ze wszystkich stron. Przechodząc koło rzeki, zamykał czasem oczy i pytał samego siebie, czy rzeka istnieje także wtedy, gdy ma zamknięte oczy. Naturalnie, za każdym razem, kiedy je otwierał, rzeka płynęła tu jak przedtem, ale ciekawe było, że przez to nie mogła Jaromilowi w żaden sposób udowodnić, że była tu i wtedy, gdy jej nie widział. Wydawało mu się to niezmiernie interesujące, zajmował się tą obserwacją co najmniej pół dnia, a potem opowiadał o niej mamie.
Im bardziej pobyt zbliżał się do końca, tym większą radość sprawiały im wspólne rozmowy. Chodzili teraz po zmroku razem na spacery, siadywali na brzegu spróchniałej po części drewnianej ławki, trzymali się za ręce i patrzyli na fale, na których kołysał się wielki księżyc. – Ach, jakie to piękne – wzdychała mama, a chłopiec widział krąg wody oświetlony blaskiem miesiąca i marzył o dalekiej drodze rzeki; i wtedy mama pomyślała o pustych dniach, do których niebawem powróci, i powiedziała: – Chłopcze, mam w sobie smutek, którego nigdy nie zrozumiesz.