A potem spojrzała synowi w oczy i wydawało jej się, że widzi w nich wielką miłość i pragnienie zrozumienia jej. Przestraszyła się tego; nie może przecież zwierzać się dziecku z kobiecych zmartwień. Równocześnie jednak te rozumiejące oczy pociągały ją jak zbrodnia. Leżeli obok siebie na małżeńskim łożu i mama przypomniała sobie, że tak się kładła z Jaromilem, zanim skończył sześć lat, i że była w tym okresie szczęśliwa; pomyślała sobie: to jedyny mężczyzna, z którym jestem szczęśliwa w małżeńskim łóżku; zaraz zaczęła się z tej myśli w duchu śmiać, ale potem znowu napotkała jego czułe spojrzenie i powiedziała sobie, że to dziecko nie tylko potrafi odciągnąć ją od rzeczy, które ją smucą (a więc dać jej pociechę zapomnienia), ale też uważnie ją wysłuchać (a więc dać jej pociechę zrozumienia).
– Wiedz, że moje życie wcale nie jest pełne miłości – powiedziała wówczas do niego; a kiedy indziej znów: – Jako matka jestem szczęśliwa, ale matka, oprócz tego, że jest matką, jest również kobietą. Tak, te niedopowiedziane zwierzenia pociągały ją jak grzech i ona zdawała sobie z tego sprawę. Gdy pewnego razu odpowiedział jej nieoczekiwanie:
– Mamusiu, ja nie jestem taki mały, ja cię rozumiem – nieomal się przestraszyła.
Chłopczyk oczywiście nic konkretnego nie przeczuwał i chciał tylko mamie dać do zrozumienia, że potrafi dzielić z nią każdy smutek, tym nie mniej słowa, które wypowiedział, były wieloznaczne i mama spojrzała w nie, jak w nagle otwierającą się głębię: głębię zakazanej poufałości i niedozwolonego zrozumienia.
7
A jak dalej rozwijał się oryginalny świat wewnętrzny Jaromila? Zbyt wiele się w nim nie działo; nauka, z którą chłopiec w szkole podstawowej łatwo sobie radził, w gimnazjum stała się trudniejsza i w jej szarzyźnie bogactwo wewnętrznego świata gdzieś się gubiło. Nauczycielka napomknęła im o pesymistycznych książkach, które widzą na świecie tylko smutek i zniszczenie, toteż twierdzenie o życiu podobnym do chwastu stało się obraźliwie banalne. Nie był teraz wcale pewien, czy to, co kiedyś myślał i czuł, było jego oryginalną własnością, czy może wszystkie myśli istnieją tu na świecie od dawna gotowe i ludzie wynajmują je sobie tylko, jak z publicznej wypożyczalni. Kim więc jest on sam? Co właściwie jest treścią jego wnętrza? Pochylał się nad nim badawczo, lecz nie mógł dostrzec tam niczego więcej poza obrazem siebie samego, pochylającego się nad swym wnętrzem.
I wtedy zatęsknił za mężczyzną, który przed dwoma laty po raz pierwszy nazwał jego wewnętrzną oryginalność: ponieważ regularnie przynosił z lekcji rysunków czwórki (kiedy malował wodnymi farbkami, woda przelewała się zawsze poza naszkicowany ołówkiem kontur), mama doszła do wniosku, że może spełnić prośbę syna, odszukać malarza i z pełnym uzasadnieniem poprosić go, żeby wziął Jaromila pod opiekę i w trakcie prywatnych lekcji poprawił niedociągnięcia, które psują mu świadectwo szkolne.
Pewnego dnia wkroczył więc Jaromil do mieszkania malarza. Mieszkanie to stanowiła zabudowana część strychu kamienicy czynszowej; posiadało ono dwa pomieszczenia; w pierwszym znajdowała się duża biblioteka; w drugim, zamiast okien, widać było wielkie matowe szkła umieszczone w spadzistym dachu; stały tam sztalugi z rozpoczętymi obrazami, długi stół, na którym walały się papiery i buteleczki z kolorowymi tuszami, a na ścianie wisiały dziwaczne czarne twarze, o których malarz powiedział, że są to odlewy murzyńskich masek; na tapczanie w kącie leżał pies (ten, którego Jaromil już znał) i nieruchomo obserwował gościa.
Malarz posadził Jaromila przy długim stole i kartkował szkicownik: – To jest wciąż takie same – powiedział w końcu – to by donikąd nie doprowadziło.
Jaromil chciał zaoponować, że przecież to właśnie ci ludzie z psimi głowami podobali się malarzowi i że narysował ich teraz dla niego i z jego powodu, lecz pod wpływem rozczarowania i żalu nic nie potrafił powiedzieć. Malarz położył przed nim biały papier, otworzył buteleczkę tuszu i dał mu do ręki pędzel.
– Teraz zacznij rysować to, co ci właśnie przychodzi do głowy, nie zastanawiaj się długo, tylko rysuj…
Ale Jaromil był tak wystraszony, że zupełnie nie wiedział, co ma rysować, a gdy go malarz ponownie zachęcił, w ostateczności uciekł się znów do psiej głowy na jakimś koślawym ciele. Malarz był niezadowolony, a Jaromil powiedział zakłopotany, że chciałby się nauczyć malować wodnymi farbkami, którymi w szkole zawsze wychodzi poza linię. – To już słyszałem od twojej mamy – powiedział malarz – ale o tym teraz zapomnij, tak samo jak o psach.
Potem położył przed chłopcem grubą książkę i otworzył ją na stronicach, gdzie na kolorowym tle wiła się zabawnie nieudolna czarna kreska, tworząc figury przypominające Jaromilowi rozgwiazdy, stonogi, chrząszcze, gwiazdy i księżyce. Malarz chciał, żeby chłopiec narysował, kierując się własną fantazją, coś podobnego.
– Ale co mam rysować? – pytał chłopiec.
A malarz powiedział mu:
– Rysuj kreskę; rysuj taką kreskę, która by ci się podobała.
I zapamiętaj sobie, że malarz jest na świecie nie po to, aby coś odrysowywać, lecz żeby stworzyć na papierze świat swoich kresek.
Tak więc Jaromil rysował kreski, które zupełnie mu się nie podobały, zakreślił kilka arkuszy papieru, a na koniec, zgodnie z poleceniem mamy, dał malarzowi banknot i poszedł do domu.
Wizyta wypadła więc nieco inaczej, niż się spodziewał, i w żadnym razie nie była odnalezieniem jego zagubionego świata wewnętrznego, a wręcz przeciwnie: ta jedyna rzecz, jaką Jaromil posiadał – piłkarze i żołnierze z psimi głowami, została mu odebrana. Jednak pomimo to, gdy mama zapytała go, jak mu się na lekcji podobało, mówił o niej z zapałem; i nie było to udawanie: chociaż jego wizyta nie utwierdziła w nim przekonania o własnym wewnętrznym świecie, znalazł przynajmniej nadzwyczajny świat zewnętrzny, który nie dla każdego był dostępny i który już od początku dawał mu drobne przywileje: widział niezwykłe obrazy, które oszałamiały go, lecz ich zaletą było to (natychmiast sobie uświadomił, iż jest to zaleta), że były zupełnie niepodobne do martwych natur i pejzaży wiszących u nich w domu; słyszał też kilka ciekawych uwag, które sobie zaraz przywłaszczył: zrozumiał na przykład, że słowo mieszczanin jest obelgą; mieszczanin to ten, kto chce, żeby obrazy były jak żywe i przypominały naturę: z mieszczan możemy się jednak śmiać, bowiem (to mu się bardzo podobało!) są od dawna martwi, nie wiedząc nawet o tym.
Tak więc uporczywie odwiedzał malarza i bardzo pragnął powtórzyć sukces, który mu kiedyś przyniosły rysunki psoludzi; lecz nadaremnie: bazgroły, które miały być wariacjami na temat obrazów murów, były czymś zadanym i nie miały w sobie w ogóle uroku dziecięcej zabawy: rysunki murzyńskich masek były jedynie nieudolnymi imitacjami pierwowzoru i w żaden sposób nie rozbudziły, jak sobie malarz tego życzył, oryginalnej wyobraźni chłopca. Toteż w końcu, nie mogąc dłużej znieść tego, że był u malarza już wiele razy i nie doczekał się żadnego uznania, zdecydował się na czyn; przyniósł mu swój tajny szkicownik, w którym rysował nagie kobiece ciała.
Ich pierwowzorem były przeważnie fotografie rzeźb, które znał z ilustrowanych wydawnictw znajdujących się w byłej bibliotece dziadka; były to więc (zwłaszcza na pierwszych stronach szkicownika) same dojrzałe i tęgie kobiety w patetycznych pozach, jakie znamy z alegorii ubiegłego wieku. Dopiero dalsze strony zawierały coś bardziej interesującego: była tam kobieta bez głowy; mało tego: w miejscu, w którym powinna znajdować się szyja, papier był przecięty, tak iż wydawało się, że głowę odcięto, i w papierze pozostał dotąd ślad po fikcyjnej siekierze. Nacięcie w papierze wykonał Jaromil nożykiem; miał bowiem fotografię swej szkolnej koleżanki, która mu się podobała i na której ubrane ciało patrzył często z daremnym pragnieniem zobaczenia go nagim. Wycięty wizerunek jej głowy wsunięty w nacięcia spełniał to jego pragnienie. Dlatego począwszy od tego rysunku, wszystkie kobiece ciała były już bez głów i z nacięciami; niektóre pojawiały się w bardzo delikatnych sytuacjach, na przykład w przysiadzie przedstawiającym oddawanie moczu; ale i na stosie, w płomieniach, niczym Joanna d'Arc; ta scena męczarni, którą moglibyśmy wytłumaczyć (a tym samym chyba też usprawiedliwić) szkolnymi lekcjami historii, miała bogate rozwinięcie: następne rysunki przedstawiały kobietę bez głowy nabitą na ostry pal, kobietę bez głowy z odrąbaną nogą, kobietę bez głowy i bez ręki oraz w innych sytuacjach, które pomińmy lepiej milczeniem. Jaromil, rzecz jasna, nie mógł być pewien, czyjego rysunki spodobają się malarzowi; były one zupełnie niepodobne do tego, co widział w jego grubych książkach, ani do płócien na sztalugach w jego atelier; a jednak wydawało mu się, że jest tu coś, co rysunki w jego tajnym zeszyciku zbliża do tego, co robi jego nauczycieclass="underline" był to smak owocu zakazanego: była to odmienność od obrazów wiszących u nich w domu; była to dezaprobata, która spotkałaby jego rysunki nagich kobiet, tak samo jak niezrozumiałe obrazy malarza, gdyby je miało oceniać grono złożone z rodziny Jaromila i jej najczęstszych gości.